
Jeszcze kilka lat temu rolnik mógł z dumą powiedzieć, że jego praca zapewniała rodzinie godne życie. Dziś — mimo rekordowych zbiorów, nowoczesnych maszyn i wielomilionowych inwestycji — wielu z nich staje przed dramatycznym wyborem: sprzedać plony za grosze, albo... oddać za darmo.
1. Cena poniżej kosztów produkcji.
Wielu gospodarzy przyznaje wprost: sprzedaż pszenicy po 500–600 zł za tonę przy kosztach sięgających 900 zł oznacza czystą stratę. Zboża, warzywa i owoce nie pokrywają już nawet kosztów nawozów, paliwa czy pracy. Rolnik nie ma z czego zapłacić rat kredytu ani składek KRUS.
2. Zapaść rynku skupu.
Pośrednicy, skupy i przetwórcy wykorzystują nadpodaż, zaniżając ceny do granic absurdu. Skupy w wielu regionach wstrzymują odbiory lub oferują stawki poniżej poziomu opłacalności, tłumacząc się „sytuacją rynkową”. Dla rolnika to sytuacja bez wyjścia.
3. Zalew taniego importu.
Ukraińskie zboże, południowe owoce, zagraniczne warzywa – to dziś codzienność na polskim rynku. Liberalne umowy handlowe UE i brak realnych barier ochronnych doprowadziły do załamania równowagi między europejskim rolnikiem a tanim importem spoza Unii.
4. Brak interwencji państwa.
Kiedy inne kraje chronią swoje rynki – Francja, Hiszpania, Węgry – polski rząd rozkłada ręce. Interwencyjny skup jest fikcją, a obiecywane rekompensaty nie pokrywają nawet części strat. W efekcie na polskiej wsi rośnie frustracja i gniew.
Według GUS produkcja rolna rośnie, eksport jest stabilny, a polska wieś ma się „dobrze”. Ale wystarczy pojechać na dowolne gospodarstwo, by zobaczyć prawdę:
chlewnie puste,
sady niezbierane,
zboże leży w magazynach,
młodzi uciekają ze wsi.
Rolnicy w mediach społecznościowych publikują filmy, jak wyrzucają kapustę, cebulę czy zboże, bo nikt nie chce tego kupić. „Oddałem za darmo, bo taniej niż paliwo, żeby to dowieźć do skupu” — mówi rolnik z Mazowsza.
Resort rolnictwa od miesięcy nie potrafi odpowiedzieć na najważniejsze pytanie: jak ochronić polskiego rolnika przed rynkową katastrofą?
Zamiast realnych działań, mamy konferencje prasowe, zapowiedzi „dialogu” i powtarzane jak mantra slogany o „zielonej transformacji” i „innowacjach”.
Ministerstwo przegapiło moment, w którym wieś zaczęła się sypać. Zamiast wprowadzić tarczę ochronną dla krajowej produkcji, resort zajmuje się biurokracją, „aktywnym rolnikiem”, certyfikatami i kolejnymi unijnymi wymogami.
Rolnicy pytają wprost:
„Jak mamy być aktywni, skoro nasze gospodarstwa nie mają już płynności finansowej?”
Polityka resortu przypomina gaszenie pożaru konewką. Brakuje strategii, wizji i odwagi, by postawić się Brukseli, która dyktuje reguły, zabijające polskie rolnictwo.
Efekt?
Upadają kolejne gospodarstwa rodzinne.
Rolnicy przestają siać.
Wieś się wyludnia.
Polska traci bezpieczeństwo żywnościowe.
To nie rolnicy zawinili. Winny jest system, w którym europejskie dotacje, polityka klimatyczna i unijne umowy handlowe stały się narzędziem likwidacji małych gospodarstw.
Wspólna Polityka Rolna, która miała gwarantować bezpieczeństwo żywnościowe Europy, dziś wspiera wielkie koncerny, a nie rodzinne gospodarstwa.
Polscy rolnicy coraz częściej mówią: „Tak dalej być nie może”. Zapowiadane są protesty, blokady dróg i granic. Rolnicy domagają się:
gwarancji minimalnych cen skupu,
wstrzymania importu produktów rolnych spoza UE,
ochrony rodzimej produkcji,
odbudowy przetwórstwa w Polsce,
realnej polityki żywnościowej, a nie PR-owych konferencji.
Na papierze Polska jest „eksportową potęgą”. W rzeczywistości tysiące gospodarstw bankrutuje.
Rolnik nie chce jałmużny. Chce tylko, by jego praca była uczciwie wynagradzana.
Bo jak długo jeszcze można siać, nawozić i zbierać… tylko po to, by wszystko oddać za darmo?
oprac, e-red, ppr.pl