Przeciwnicy przemysłowego tuczu świń w wielkich fermach zyskali wpływowego sojusznika - Parlament Europejski. Część eurodeputowanych popiera pomysł, aby w krajach Unii zakazać działalności wielkich ferm. W Polsce znaczenie takich tuczarni nie jest jeszcze tak duże jak na Zachodzie, ale zajmują one coraz większą część rynku. Ich właściciele przekonują, że warunki hodowli świń są dobre, nawet w porównaniu z tradycyjnymi gospodarstwami.
Parlament Europejski podczas otwartej konferencji zajął się sprawą wielkoprzemysłowej hodowli świń, a pretekstem do dyskusji był brytyjski film "Świński interes" autorstwa Tracy Worcester, w którym skrytykowano zachodnie koncerny za stosowane przez nie metody tuczu trzody chlewnej. Znaczna część materiału została poświęcona Polsce. U nas co prawda wielkich ferm jest stosunkowo niewiele, bo około 150 (za takie gospodarstwo uznaje się te hodowle, gdzie jest ponad 2 tys. sztuk świń o wadze ponad 30 kg), zaś trzodę chlewną hoduje ponad 300 tys. rolników. Jednak ze względu na skalę produkcji mięsa ich znaczenie będzie stopniowo rosło, jeśli oczywiście wzrośnie liczba ferm przemysłowych. Z oficjalnych statystyk wynika co prawda, że krajowe fermy dostarczają tylko kilka procent wieprzowiny do zakładów mięsnych, ale trzeba mieć świadomość, że kilkaset tysięcy ton wieprzowiny, jaką importujemy, to w zdecydowanej większości mięso z wielkich tuczarni, głównie z Danii i Niemiec.
Jak hoduje się świnie
Tymczasem, jak twierdzą autorzy filmu prezentowanego w PE w Brukseli, a ich opinię podziela część eurodeputowanych, na fermach świnie są hodowane w ciężkich warunkach. Zagraża to życiu i zdrowiu ludzi, bo dochodzi do skażenia mięsa dioksynami (przypomniano choćby ostatnią aferę w Niemczech), występuje też ryzyko uodpornienia się zwierząt na antybiotyki. Istotne są też kwestie ochrony środowiska, bo na fermach produkuje się ogromne ilości gnojowicy i innych odpadów. Dlatego podczas brukselskiej debaty padały daleko idące wnioski.
- Przemysłowe gospodarstwa powinny być zakazane w Unii Europejskiej. Nie można zezwalać na tworzenie nowych dużych ferm, a te, które już istnieją, trzeba stopniowo eliminować - nie miał wątpliwości polski eurodeputowany Janusz Wojciechowski (Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy). Jego zdaniem, UE powinna jednocześnie zakazać importu wieprzowiny z takich ferm z krajów spoza Unii, zwłaszcza z obu Ameryk. - Przy tak licznej obecności gości i posłów uczestniczących w projekcji i dyskusji łatwiej nam będzie osiągnąć cel reformy WPR poprzez zaprzestanie finansowania hodowli przemysłowych, a zwiększenie wydatków i inicjatyw wspierając tradycyjne, małe i średnie gospodarstwa zwierzęce - wyrażał nadzieję polski eurodeputowany.
Podobną opinię przedstawił francuski poseł do PE José Bové (Zieloni/Wolne Przymierze Europejskie), radykalny lider rolniczych związków zawodowych, znany z organizowania wielu blokad i protestów przeciwko spadkowi cen produktów rolnych czy też przeciw importowi żywności spoza UE. Bové argumentował, że fermy szkodzą interesom rolników prowadzących hodowlę trzody w mniejszym zakresie, a także konsumentom, którzy spożywają mięso gorszej jakości. Ciekawy pomysł zgłosił zaś europoseł Czesław Siekierski (Europejska Partia Ludowa), aby dopłaty bezpośrednie dla rolników powiązać z wielkością hodowli - preferowani byliby ci rolnicy, którzy mają stada trzody proporcjonalne do wielkości posiadanej ziemi.
Jest lepiej
Nasze służby weterynaryjne twierdzą, że warunki hodowli trzody w fermach na terenie Polski są o wiele lepsze, niż pokazano w brytyjskim filmie. Po pierwsze, opiera się on na raporcie Najwyższej Izby Kontroli z 2008 r., który dotyczył okresu od początku 2004 r. do połowy 2006 roku. I wtedy rzeczywiście wielkie przemysłowe tuczarnie były istotnym problemem. Wskazywano m.in., że większość ferm przemysłowych znajduje się w północno-zachodniej Polsce, często na obrzeżach parków krajobrazowych czy rezerwatów lub obszarów Natura 2000. I jak wytykała NIK, tuczarnie nie przestrzegały przepisów dotyczących ochrony środowiska, a najbardziej bulwersujące były przypadki wylewania gnojowicy na pola czy zakopywanie martwych zwierząt, a nie ich utylizowanie. Na działalność tuczarni skarżyli się też mieszkańcy okolicznych miejscowości, m.in. na smród nie do zniesienia.
Teraz jednak, jak przekonuje inspekcja weterynaryjna, to już przeszłość, bo tuczarnie są objęte szczegółowym nadzorem (każda ferma jest kontrolowana dwa razy do roku, ponadto kilka razy w tygodniu sprawdzane są zwierzęta przeznaczone do uboju), lepiej wygląda także kwestia ochrony środowiska (np. gnojowica i inne odpady są wykorzystywane w biogazowniach, jakie wybudowano przy części ferm). Tym niemniej większość ekspertów przekonuje, że fermy wielkoprzemysłowe nie są dla nas najlepszym rozwiązaniem, bo jeśli zacznie ich przybywać, to spowodują bankructwo tysięcy tradycyjnych gospodarstw hodujących trzodę chlewną. Już w tej chwili są one w lepszej sytuacji niż zwykli rolnicy, ze względu na skalę produkcji mięsa: ubojnie oferują im z tego powodu wyższe ceny skupu. Mniejszym producentom, którzy najszybciej odczuwają skutki wszystkich kryzysów mięsnych i "świńskich dołków", trudno jest z nimi rywalizować, bo nawet zrzeszanie się w grupy producentów nie zawsze poprawia sytuację rolnika hodującego 100 czy 200 tuczników. A przynajmniej nie od razu. Dlatego jak najbardziej aktualny jest postulat wobec UE, aby wspierała tradycyjną hodowlę trzody chlewnej, inaczej zostaniemy skazani tylko na fermy przemysłowej hodowli świń, a Polska pójdzie w ślady Danii, gdzie produkcja wieprzowiny jest podobnej wielkości jak u nas, ale tam działa tylko około 3,5 tys. wielkich ferm.