
Polski biznes jest pełen obaw o przyszłość i nie są to bynajmniej irracjonalne lęki. Nie chodzi też wyłącznie o skutki globalnej koniunktury czy rosnących cen energii (zdążyliśmy się już przyzwyczaić), ani o nagłe, nieprzewidziane zwroty, które Nassim N. Taleb określa jako czarne łabędzie. Tym, co realnie podcina dziś skrzydła przedsiębiorczości jest rosnące i coraz bardziej przewidywalne w skutkach tsunami regulacji, podatków i parapodatków.
Państwo, w teorii mające być gwarantem stabilności, staje się partnerem chimerycznym, którego decyzje paraliżują planowanie i gaszą inwestycje. Obserwujemy dziś w pełnej krasie zjawisko, które można nazwać prawem niezamierzonych konsekwencji. Niemal każda nowa regulacja, wprowadzana często w szczytnych celach ochrony zdrowia i środowiska, w zderzeniu z rynkową rzeczywistością przynosi efekty uboczne, nierzadko odwrotne do założonych.
Państwo łata budżet, biznes za to płaci
Najprostszym przykładem jest fiskalizm. Rząd, potrzebując pieniędzy na rosnące wydatki i obsługę deficytu, sięga po stare, sprawdzone - wydawałoby się - metody, takie jak podwyżki akcyzy czy podatków sektorowych. Jednak rynek ma swoją logikę. Kiedy państwo ogłasza przyspieszone i skokowe podwyżki akcyzy na alkohol, oficjalna konsumpcja spada. W latach 2021-2024 sprzedaż spirytusu zmniejszyła się o 15 proc., rynek piwa skurczył się na podobnym poziomie. Czy mamy tu jednak do czynienia z nagłą abstynencją Polaków? Otóż nie. Mamy za to gwałtowny rozkwit szarej strefy, na której państwo nie zarabia, traci też legalna branża i uczciwy biznes.
Jest to widoczne zwłaszcza w branży tytoniowej, która stanowi jedną z kluczowych gałęzi przemysłu w Polsce. Jesteśmy największym producentem wyrobów tytoniowych w UE, a najważniejszą część tego rynku stanowią papierosy, których produkcja w Polsce zaspokaja 39 proc. potrzeb całej wspólnoty. Zakłady tytoniowe w Polsce dają pracę dziesiątkom tysięcy, a cała branża kilkaset tysięcy, od plantatorów tytoniu po sklepy. Jednak kolejne podwyżki akcyzy i inne nadmierne regulacje sprawiają, że inwestorzy rozważają ograniczanie wolumenów produkcji i przenoszenie zakładów za granicę. W efekcie, najbardziej znaczące inwestycje w naszym kraju są zagrożone. Imperial Brands, jeden z tytoniowych gigantów, ogłosił zamknięcie fabryki w niemieckim Langenhagen, działającej ponad pół wieku. W Polsce ten sam koncern zatrudnia (jeszcze) 1500 pracowników. Bezprecedensową wspólną optymalizację produkcji ogłosili niedawno Philip Morris i British American Tobacco. Decyzja ta zapadła w związku ze spadkiem konsumpcji wyrobów tytoniowych w Europie. Warto tutaj jednak dodać, że biznes ten jest systematycznie przejmowany przez zorganizowane grupy przestępcze. Po seriach podwyżek podatku akcyzowego we Francji nielegalne wyroby tytoniowe stanowią tam już blisko 38 proc. całego rynku. Również w Wielkiej Brytanii szara strefa jest ogromnym problemem – ponad 1/4 wszystkich papierosów (ok. 6 mld sztuk rocznie) pochodzi spoza legalnego obrotu, co oznacza trzeci największy rynek nielegalnych wyrobów w Europie (po Francji i Ukrainie). W krajach, z którymi graniczymy, także nie jest najlepiej - na Litwie nielegalne papierosy stanowią ok. 20 proc. Rynku, a w Czechach 8 proc. Warto zauważyć, że kraje o umiarkowanej polityce podatkowej notują znacznie niższy udział nielegalnego obrotu, np. we Włoszech czy Rumunii to zaledwie kilka procent. Natomiast ekstremalne podwyżki akcyzy wyraźnie korelują z rozkwitem czarnego rynku, co potwierdza choćby przypadek Holandii. Tam akcyza również poszybowała w górę, a udział nielegalnych papierosów niemal podwoił się - do 18 proc. konsumpcji krajowej. Po ostatniej 25 proc. podwyżce akcyzy zarządzonej przez polskie Ministerstwo Finansów również u nas obserwujemy wzrost szarej strefy, która aktualnie zbliża się do 7 proc. rynku. Pojawia się więc pytanie, czy te podwyżki przekładają się na wzrost dochodów budżetowych? Otóż, mimo tak znaczącej podwyżki akcyzy na wyroby tytoniowe, wzrost wpływów z tego tytułu za pierwsze 8 miesięcy tego roku wyniósł jedynie 2 proc., podczas gdy w poprzednich latach dynamika wzrostu wynosiła średnio około 10 proc.
Podobnie jest z drastyczną podwyżką CIT dla banków, z 19 do 30 proc. przy jednoczesnym utrzymaniu podatku od aktywów. Działanie miało pomóc w załataniu budżetowej dziury, jednak eksperci ostrzegają, że bezprecedensowe, podwójne obciążenie sektora może ograniczyć akcję kredytową, co finalnie uderzy w finansowanie gospodarki i spowolni wzrost PKB.
Ekologiczny paradoks
Dobrym studium przypadku jest system kaucyjny. Choć jego prośrodowiskowa idea jest szlachetna, praktyka wskazuje raczej na kosztowny chaos. System nałożył gigantyczne koszty na producentów, którzy musieli zainwestować w nowe etykiety i modernizacje linii za miliony złotych oraz na handel, finansujący obowiązkowe butelkomaty, magazyny i całą logistykę. Obciążenia te, co oczywiste, zostały w całości przerzucone na konsumentów – ceny napojów wzrosły dokładnie o wartość kaucji.
Tu jednak pojawia się największy paradoks. Cenne surowce (PET i aluminium), które do tej pory zasilały systemy komunalne, zostały z nich wyjęte przez system kaucyjny. Efekt? Samorządy, które zainwestowały miliony w sortownie, straciły przychody ze sprzedaży tych surowców. Aby zbilansować budżety, musiały paradoksalnie podnieść opłaty za wywóz śmieci dla mieszkańców. Miało być dobrze – wyszło jak zawsze. W rezultacie obywatele płacą podwójnie: raz w formie kaucji (często bezzwrotnej, gdy butelka nie zostanie oddana, co nieraz się zdarza) i wyższej ceny produktu, a drugi raz w wyższym rachunku za śmieci.
Kiedy rynek mówi: dość
Nakładające się obciążenia – od podatku bankowego, przez opłatę mocową, drastyczne ceny energii, aż po podatek od plastiku – doprowadziły biznes do ściany. Reakcje firm są logiczną odpowiedzią na brak stabilności i lawirowanie w przepisach staje się koniecznością.
Gdy koszty przekraczają zyski, firmy mają trzy wyjścia. Pierwsze to przeczekanie – tylko w jednym półroczu 2025 roku działalność zawiesiło rekordowe 180 tysięcy firm, a duże koncerny, takie jak Michelin, Levi Strauss, Beko czy Qemetica, zamykają fabryki. Drugie wyjście to ucieczka. Inwestorzy zagraniczni coraz częściej wybierają Czechy czy Węgry, wskazując na stabilniejsze prawo. Polska leci w dół w rankingach konkurencyjności, jak IMD, gdzie zanotowaliśmy drastyczny spadek o 11 miejsc, lądując na 52. pozycji. Trzecia opcja to likwidacja. I nie mówimy tu o statystyce, a o autentycznych dramatach lokalnych społeczności. Wszystkie te działania, zawieszanie, zamykanie czy przenoszenie firm, to nic innego jak forma unikania nadmiernych i niesprawiedliwych opłat.
W tym zalewie obciążeń państwo potrafi być jednak wybiórczo łaskawe. Podczas gdy na gastronomię czy branżę fitness nakłada się kolejne daniny, rząd decyduje się na obniżkę VAT dla sektora beauty, a koszt tej decyzji to ponad 2 mld zł w ciągu dekady. Mniejsza nawet o kwotę, ponieważ podwójne standardy to przede wszystkim niechciany sygnał wysyłany do rynku. Przedsiębiorcy na własne oczy widzą, że prawo nie jest równe dla wszystkich. Nadregulacja działa jak ukryta selekcja sektorowa. Jej arbitralność nie edukuje, lecz demoralizuje i niszczy fundamenty wolnego rynku.
Zza różowych okularów nie widać szarej strefy
Regulacje, jak dobre chęci, zazwyczaj powstają z deklarowanym celem ochrony ważnych wartości. Praktyka jednak wygrywa z optymizmem, pokazując, że rynek się broni i nie poddaje bez walki. Jeśli akcyza lub opłaty na legalne produkty rosną szybciej niż dochody konsumentów, pojawia się impuls do zakupów poza systemem: nieformalny import, handel zza granicy, produkcja na dziko i rozwój szarej strefy. To dotyczy zwłaszcza alkoholu, wyrobów tytoniowych, napojów energetycznych, ale także usług - pracy na czarno czy płatności gotówkowych bez paragonu. Fiskus traci dochody, a legalny biznes przegrywa z nieuczciwą konkurencją.
Obecna polityka regulacyjna to ślepy zaułek. Zamiast rozwoju, fundujemy sobie walkę o przetrwanie. Zamiast wyższych wpływów do budżetu, ryzykujemy kurczenie się bazy podatkowej i wzrost bezrobocia. Tylko w pierwszym półroczu 2025 r. pracodawcy zgłosili, że mają zamiar zwolnić nawet 80 tys. osób. Gdy rodzi się lęk o przyszłość, zamiera innowacyjność.
Nadregulacja nigdy nie jest darmowa. Jej koszt ponosimy wszyscy w codziennych zakupach, wyższych rachunkach za śmieci i rosnącej niepewności o miejsca pracy. Może już czas zawrócić z tej drogi, zanim regulacyjny bumerang wróci, by uderzyć w nas z pełną mocą.
oprac, e-red, ppr.pl