Pół roku pracy, dzień przerwy, znów pół roku pracy, miesiąc przerwy. A potem od początku. Wszystko po to, by uniknąć podpisania umowy na stałe. Gdzie się tak pracuje? W polskich urzędach pracy - pisze "Gazeta Wyborcza".
Ponad 4 tys. osób z 16 tys. urzędników zatrudnionych w powiatowych urzędach pracy w całym kraju nie ma stałej umowy - takie dane zdobyła "GW" w Ministerstwie Gospodarki. Ludzie ci są zatrudnieni w ramach robót publicznych opłacanych z Funduszu Pracy.
Rekordziści czekają na etat po dziesięć lat. Przez ten czas żyją w niepewności. Urzędy podpisują z nimi maksymalnie sześciomiesięczne umowy. Żeby uniknąć zatrudniania ich na stałe, po takiej umowie następuje dwudniowa przerwa. Wtedy urzędnik rejestruje się jako bezrobotny, najczęściej w tym samym urzędzie, w którym pracuje. Jako osoba bezrobotna może brać udział w robotach publicznych. Urząd podpisuje z nim więc kolejną sześciomiesięczną umowę.
Brak stałej umowy ma wiele minusów. Urzędnik na robotach rzadko zarabia więcej niż 650 zł. Taką pracę łatwiej stracić, a zwolnionemu nie przysługuje odprawa. Nie może też liczyć na urlop wychowawczy. Osobie na półrocznej umowie nikt nie da kredytu ani nie sprzeda telefonu komórkowego na abonament. Nie można zaplanować urlopu, a za miesięczną przerwę między kolejnymi umowami przysługuje niski zasiłek dla bezrobotnych - podkreśla "GW".