Do publicznych szkół wkracza segregacja - biją na alarm socjologowie i pedagodzy. Dzieci z biednych rodzin są traktowane gorzej niż dzieci z rodzin zamożnych. To bomba podłożona pod polską demokrację!
Trwa właśnie sezon egzaminacyjny na wyższe uczelnie - ostatni akt długiego dramatu, który z jednych czyni dobrze zarabiających i szczęśliwych obywateli Rzeczypospolitej, a z drugich - sfrustrowanych i odrzuconych nieudaczników.
Rodzice świetnie wiedzą, że dobra szkoła decyduje dziś o szansach życiowych dziecka. Kto może, ten płaci. W tegorocznym teście gimnazjalnym najlepszy wynik w stolicy - średnia 42,4 na 50 pkt. (przeciętny wynik w Warszawie jest o 10 pkt. niższy) - osiągnęli uczniowie z malutkiej, liczącej tylko siedem osób, klasy warszawskiej World Hill Academy. Ten sukces kosztował rodziców 960 dolarów miesięcznie, bo tyle wynosi czesne.
W walce o dobre miejsca w szkołach publicznych (do niepublicznych chodzi zaledwie 2-3 proc. uczniów) wszystkie chwyty są dozwolone. Rodzice meldują np. dzieci u rodziny, znajomych, a nawet nieznajomych, by załapały się do "rejonu" renomowanego gimnazjum. Stawka za taki fikcyjny meldunek wynosi ponad tysiąc złotych rocznie, o połowę mniej niż wpisowe w dobrej niepublicznej szkole.
Dobre publiczne szkoły to instytucja, która zajmuje się dystrybucją deficytowego dobra - darmowej edukacji na wysokim poziomie. Nic dziwnego, że selekcji towarzyszą patologie. Źle jednak, że spotykamy je niemal na każdym etapie edukacyjnej wędrówki.
Przyjrzyjmy im się bliżej na przykładzie dwóch sześciolatków Pawła i Gawła. Paweł mieszka z rodzicami w dużym mieszkaniu na nowym osiedlu z ochroną i podziemnym garażem. Jego rodzice mają wyższe wykształcenie i dobrze zarabiają. Ojciec Gawła jest bezrobotnym mechanikiem po zawodówce. Razem z matką, sprzątaczką w biurowcu, mieszkają w zdewastowanym bloku z wielkiej płyty.
Apartheid w podstawówce
Paweł i Gaweł trafiają do tej samej publicznej podstawówki. Rodzice Gawła nie mają wyboru, a rodzice Pawła co prawda dobrze zarabiają, ale spłacają duży kredyt mieszkaniowy i nie stać ich na płacenie kilkuset złotych miesięcznie za niepubliczną szkołę. Paweł umie już czytać i mówi trochę po angielsku, bo chodził do dobrego przedszkola. Rodzice Gawła nie mieli pieniędzy na takie luksusy.
- Bardzo możliwe, że z tego powodu nie trafią do tej samej klasy - mówi dr Barbara Murawska. Z jej badań (którym media - poza "Newsweekiem" - nie poświęciły uwagi) wynika, że w co piątej publicznej miejskiej szkole podstawowej panuje segregacja. Uczniów dzieli się na klasy szkolne według kryterium wykształcenia i zamożności rodziców. Biedni uczą się z biednymi, a zamożni - z zamożnymi.
- Dyrektorzy tłumaczą to względami praktycznymi - mówi dr Murawska. - Na przykład tym, że dzieci rodziców bezrobotnych mogą przychodzić na późniejsze godziny, a dzieci pracujących na ósmą. Potem się dziwią: "klasa popołudniowa ma zawsze gorsze wyniki. Ciekawe, skąd to się bierze".
Inny mechanizm selekcji to tzw. klasy pakietowe. Do pierwszej "a" trafiają dzieci, których rodzice płacą za dodatkowe zajęcia z angielskiego, plastyki, muzyki i informatyki. Do pierwszej "b" - te, których rodzice płacą tylko za informatykę.
- A do klasy "c" przyjmuje się te dzieci, których rodziny, jak powiedział mi jeden z dyrektorów, "nie interesują się ich edukacją" - opowiada dr Murawska.
W dobie niżu demograficznego szkoły muszą konkurować ofertą, bo słabym grozi likwidacja. Stąd presja na wyniki, a te zależą m.in. od liczby zajęć dodatkowych. Szkoły mają sposoby na to, żeby się dowiedzieć, którzy rodzice mają wyższe wykształcenie i - co za tym idzie - pieniądze. Przed rozpoczęciem roku robi się np. spotkanie organizacyjne: dzieci bawią się pod okiem nauczycieli, a dyrektor rozmawia z rodzicami i rozdaje im ankietę, w której mają wpisać swoje oczekiwania wobec szkoły. Po tym, jakim językiem jest napisana i jakie mają aspiracje rodzice, łatwo odgadnąć ich społeczny status.
- Dzieci świetnie wiedzą, kto należy do gorszej, a kto do lepszej klasy - dodaje dr Murawska. - Tym z rodzin o niższym statusie społecznym mówi się już na wstępie: jesteś gorszy, głupszy, mniej potrafisz. Dla dziecka to dramat. Automatycznie obniżają się jego aspiracje i motywacja.
Pamiętają państwo naszych dwóch sześciolatków? Paweł trafił do "klasy pakietowej": miał zajęcia z informatyki, angielskiego i ekstra wf. Gaweł w klasie "c" odbębniał lekcje, a potem bawił się na podwórku.
Szkoły średnie dla gorszych
Ciąg dalszy selekcji odbywa się w gimnazjum. W latach 2000/2001 badał ją dr Roman Dolata. Nowszych badań nie ma, ale - zdaniem autora - nic nie wskazuje na to, żeby sytuacja się polepszyła.
- Oceniam, że w 30-50 proc. miejskich gimnazjów publicznych ma miejsce segregacja społeczna. System oświaty przyczynia się w ten sposób do dziedziczenia przez dzieci pozycji społecznych rodziców - mówi dr Dolata.
Mechanizm zaostrzają kryteria przyjmowania uczniów: do dobrych gimnazjów trafiają ci, którzy mają dobre wyniki na sprawdzianie, a te zależą przede wszystkim od wykształcenia i statusu rodziców. Segregacja jest znacznie silniejsza niż w podstawówkach, bo też gimnazja są od nich dużo bardziej konkurencyjne. Rodzice w znacznym stopniu stoją za sukcesem szkoły: naciskają na zmianę złych nauczycieli, załatwiają wycieczki do muzeum i douczanie przed egzaminem wstępnym. Drugim czynnikiem jest jednak towarzystwo z klasy w podstawówce.
- Z badań prowadzonych już od lat 60. wynika, że na wymieszaniu uczniów z rodzin o wysokim i niskim statusie bardzo dużo zyskują ci drudzy - mówi dr Dolata. - A ci pierwsi tracą niewiele albo wcale.
Potwierdza to prof. Ireneusz Białecki. Z badań kompetencji szkolnych 15-latków, które prowadził w Polsce dla OECD, wynika, że największy wpływ na osiągnięcia ucznia ma nie wielkość szkoły, kwalifikacje nauczycieli czy liczba komputerów, ale poziom innych uczniów.
- Pobudzająco działa zarówno konkurowanie, jak i wymiana myśli z kolegami uzyskującymi dobre wyniki - podkreśla prof. Białecki.
Tymczasem w gimnazjach działa ten sam system co w podstawówkach - tylko częściej. Tutaj również działają "klasy pakietowe".
- Presję na taki podział wywierają często rodzice - mówi dr Dolata. - Mówią: "Mam prawo inwestować w swoje dziecko". Oczywiście, ale trzeba także dbać o spoistość obywatelskiej wspólnoty. Rolą szkoły jest ją budować.
Drogi Pawła i Gawła rozeszły się w gimnazjum. Paweł trafił do dobrej, publicznej szkoły, a potem do liceum ogólnokształcącego. Gaweł z trudem przeszedł przez test gimnazjalny. Ponieważ rodzice bardzo chcieli, aby się uczył - i miał bardziej udane życie niż oni - poszedł do liceum zawodowego.
Co mogą im zaoferować te szkoły?
- Rozpiętość wyników pomiędzy szkołami średnimi w Polsce jest bardzo duża. Podobnie jest w Niemczech, Austrii i na Węgrzech - mówi prof. Białecki. Niektóre szkoły są tradycyjnie, od pokoleń, "inteligenckie". - Znacznie bardziej demokratyczne są kraje skandynawskie, w których większość szkół trzyma podobny, wysoki poziom.
Segregacja jest znacznie słabsza w szkołach wiejskich - nie dlatego, że na wsi wszyscy są równie biedni (bo nie są), ale dlatego, że szkoły wiejskie mają zwykle monopol na swoim obszarze i nie muszą konkurować z innymi. Już jednak w czterdziestotysięcznym mieście na północy Polski, którego placówki edukacyjne monitoruje zespół pracowników Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego, widać wyraźnie segregację - szkoły znacząco różnią się ze względu na skład społeczny. W 2003 r. w szkole podstawowej o "najgorszym" składzie społecznym 71 proc. rodziców uczniów miało wykształcenie podstawowe lub zasadnicze zawodowe, w "najlepszej" - tylko 21 proc.
Wyższa szkoła czegoś i czegoś
Finał dramatu, w którym decydują się szanse życiowe Pawła i Gawła, odbywa się podczas przyjmowania na wyższe uczelnie. Paweł w liceum został zwycięzcą olimpiady, co dało mu wolny wstęp na elitarne studia międzywydziałowe. Gaweł z trudem zdał maturę. Pod presją rodziny poszedł na marketing w jednej z prywatnych wyższych uczelni - do "wyższej szkoły czegoś i czegoś", jak nazwał je jeden z socjologów, z którymi rozmawiałem. Na czesne składały się z emerytur babcie Gawła.
- Rodziny ze wszystkich grup społecznych ponoszą nakłady na edukację, ale w różnej fazie rozwoju dziecka. I różnie na tym zyskują. Rodziny o niższym statusie płacą przede wszystkim w prywatnych i niepublicznych szkołach wyższych, głównie zawodowych, wyższe grupy statusowe - na poziomie gimnazjum i liceum. Czasami płacą za szkoły niepubliczne, bardzo często za kursy i korepetycje - mówi prof. Wielisława Warzywoda-Kruszyńska, która kieruje programem PROFIT, międzynarodowymi badaniami socjologicznymi nad dziedziczeniem biedy.
Według danych opublikowanych w najnowszej książce prof. Marii Jarosz "Władza, przywileje, korupcja" najbiedniejsze rodziny wydają na edukację dzieci ponad 10 proc. swoich dochodów. Za te wyrzeczenia otrzymują często produkt dużo gorszej jakości niż ten, za który dzieci inteligenckie płacić nie muszą.
Jakie będą dalsze losy Pawła i Gawła?
Paweł - być może z pomocą rodziców - dostanie dobrą pracę. Gaweł zostanie jednym z tysięcy licencjatów z dyplomem, który nie pomoże mu nawet dostać posady sprzedawcy w supermarkecie. Być może będzie myślał o emigracji - ale raczej tylko myślał: według przeprowadzonych w czerwcu badań Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej "Polska młodzież wobec migracji" ok. 60 proc. studentów chciałoby pracować w którymś z krajów Unii Europejskiej, ale tylko 15 proc. zapowiada, że postara się o taki wyjazd. Z szacunków UKIE wynika, że do 2006 r. liczba Polaków na zachodnich rynkach pracy wzrośnie ledwie o 100 tys. osób. Reszta zostanie w kraju, a ich podsycone przez studia aspiracje do wyższego statusu społecznego pozostaną niespełnione.
Komu damy równe szanse?
Wszyscy socjologowie, z którymi rozmawiałem, uważają postępującą segregację w szkołach za zjawisko wyjątkowo szkodliwe.
- Jestem liberałem i sądzę, że państwo nie powinno zajmować się wyrównywaniem różnic społecznych - mówi prof. Białecki. - Jeżeli jednak dzieci mają mieć równy start także pod względem tego, co wynoszą ze szkoły, powinniśmy więcej dawać słabszym.
- To coś skandalicznego - mówi krótko o segregacji w szkołach podstawowych dr Murawska.
- Obowiązkiem państwa jest zapewnienie równych szans dostępu do instytucji edukacyjnych wszystkich szczebli - twierdzi prof. Warzywoda-Kruszyńska.
- Niezależnie od tego, co myślimy o moralnej stronie segregacji, warto dawać dzieciom równe szanse, dlatego że inaczej spychamy na margines bardzo duże grupy społeczne - tłumaczy dr Dolata. - W ten sposób kurczy się baza społeczna demokracji postrzeganej jako system niesprawiedliwy.
Jak walczyć z segregacją? Uczeni zgadzają się, że uniwersalnego lekarstwa nie ma, ale podpowiadają:
To nie są metody idealne. Czy mamy jednak wybór? Maciej Gdula, socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego, porównał niedawno sytuację społeczną Francji przed rewoltą studentów i absolwentów wyższych uczelni w 1968 r. z sytuacją dzisiejszej Polski. Znalazł wiele uderzających podobieństw: dekada boomu gospodarczego i narastających nierówności społecznych; demokratyzacja szkół wyższych, przepełnionych i z przeciążoną kadrą, oraz inflacja wartości dyplomów; wreszcie narastająca frustracja wywołana brakiem perspektyw awansu czy to do biznesu, czy to do kręgów władzy postrzeganych jako zamknięte i skorumpowane.
Dzisiejsza Polska - pisze Gdula w ostatnim numerze kwartalnika "Krytyka Polityczna" - różni się jedynie brakiem ideologii, która kładła nacisk na wspólny protest. Młodym Francuzom dał ją marksizm, dziś zmarginalizowany. Polacy słyszą raczej, że jeśli nie poradzili sobie w życiu, to jest to problem ich prywatnego nieudacznictwa - a nie wina systemu. Ta sytuacja może się jednak szybko zmienić. Szkoły wyższe, nawet te niedobre, uczą studentów języka, w którym potrafią wyrazić swoją frustrację. Sfrustrowany absolwent zawodówki może kraść samochody; sfrustrowany absolwent uniwersytetu wie, że może obalić rząd.
To oczywiście nie są naukowe prognozy. Jedno jest pewne - bezrobocie i frustracja młodych, wykształconych ludzi delegitymizuje polską demokrację. Czyni ją nielubianą i kruchą. Być może warto zatem wyrównywać szanse, zaczynając już od przedszkola i szkoły podstawowej. Paweł i Gaweł w jednym przecież stoją domu.
• Badania dr Murawskiej i dr. Dolaty prowadził Instytut Spraw Publicznych na zlecenie MENiS