Gdy przebrzmiały pierwszomajowe fanfary (chyba nie przypadkiem dzień
ten obchodzono tym razem jak Nowy Rok) samorządowi urzędnicy rozejrzeli się
dookoła. I zobaczyli góry pieniędzy, podane swoim regionom na tacy – tylko
sięgać, od wieków nie spadła w tym kraju z nieba taka
forsa.
Przez moment miałem nadzieję, że będzie to okazja, by na
chwilę zapomnieć o wojnach na górze, dole i pośrodku, tylko szybciutko zacząć
nadrabiać choćby największe braki. Te, które przypominają nam na co dzień, jak
daleko jeszcze jesteśmy od cywilizowanego świata.
Niestety, przeoczyłem
kolejki ambitnych urzędników, jakie natychmiast ustawiły się do Regionalnych
Komitetów Sterujących. Wraz z nimi, według polityczno – kumoterskiego klucza
weszło tam polskie piekiełko ze wszystkimi szykanami.
Wybór członków RKS był
ponurym zwiastunem, co czeka nas dalej: tu miasteczka i wsie sprzysięgły się w
głosowaniu przeciwko dużym miastom, ówdzie głosowano partyjnymi legitymacjami
działaczy, którzy na budowie drogi, na przykład, nie byli nigdy w życiu –
najwyżej na przecięciu wstęgi, kiedy resztki piachu zmieciono już w krzaki na
poboczu.
Ale najlepsze nadeszło dopiero, gdy doszło do podziału pieniędzy . Okazało
się, że Polak potrafi: tu obrócić na swoją modłę unijne mechanizmy rozdziału
środków, wydawałoby się, gwarantujące elementarną sprawiedliwość.
W
Wielkopolsce na przykład projekty oceniał dyrektor wojewódzkiego zarządu dróg.
Ten sam, którego instytucji przyznano – zapewne przez przypadek - 90% dotacji na
inwestycje komunikacyjne. Marszałek województwa do dziś dnia nie widzi w tym nic
zdrożnego – ot, kaprysy demokracji.
Przegrał z kretesem jedyny projekt
zgłoszony przez Poznań – cóż, że wysoko oceniony przez ekspertów (z jednym,
wiadomym wyjątkiem), skoro jego realizacja na daje głosów w zapyziałych gminach,
na które tak liczą radni województwa z zarządem tegoż na
czele...
Ciekawe, jaki pogląd zaprezentuje w tej kwestii organ odwoławczy
–Ministerstwo Infrastruktury?
Można i po małopolsku – gdy miasteczka i wsie
się skrzykną, by dać po nosie Krakowowi. Wiadomo, metropolia i tak sobie
poradzi, po co jej unijne pieniądze. To przekonanie trwa niezachwianie dotąd, aż
jego wyznawca będzie zmuszony pojechać do stolicy regionu coś załatwić –wtedy na
pewno nie obejdzie się bez przekleństw i wieszania wszelkich psów na ojcach
miasta.
Zamiast łatania dziur w infrastrukturze – mamy awanturę z przepychem.
Niby rodzinną, ale na środku ulicy – bo tutejszym kłótniom przyglądają się
zgorszone nacje całego kontynentu. I założę się, że za chwilę padną pytania, czy
pompowanie w polskie rozstaje ogromnych pieniędzy z kieszeni europejskiego
podatnika ma w ogóle sens. Bo przecież oni i tak tylko się kłócą i zażarcie
wydzierają sobie każdą złotówkę. A tam, gdzie się kłócą, zwykle nie udaje się
nic zbudować.