Rybacy bałtyccy na skraju bankructwa. Do dziś złowili zaledwie 40% dorszy i niecałe 35% śledzi z przyznanego limitu. To Unia jest winna - twierdzą, bo wprowadziła 4,5-miesięczny okres ochronny na dorsze i skazała armatorów na przymusowy postój. Odcięła ich też od łowisk dzieląc Bałtyk na strefy wschodnią i zachodnią.
Armatorzy z Kołobrzegu nie mają już gdzie łowić. Wyłapali limit śledzi w strefie zachodniej Bałtyku. Pozostał limit na wschodzie np. w okolicy Władysławowa, czy Helu, ale to 10 godzin drogi. Są to łowiska bardzo dalekie, mało ekonomiczne i przy obecnej wydajności nieopłacalne. Rybacy ze wschodnich portów mają podobny problem z dorszami. Z przyznanego Polsce limitu dorszy - ponad 13 tysięcy ton - złowiono zaledwie 5 tysięcy. Wydłużony z 2 do 4,5 miesiąca okres ochronny na dorsze dobił polskich rybaków. Gdy pogoda sprzyjała, a ryb było dużo kutry stały w portach. Teraz ryb jest niewiele, a aura nie pozwala na długie rejsy.
Ceny ryb w skupach nie zmieniły się od 10 lat, a koszty samego tylko paliwa wzrosły w tym czasie trzykrotnie. Zdaniem samorządu rybackiego wszystkie próby restrukturyzacji rybołówstwa zakończyły się fiaskiem. Jeszcze w tym miesiącu w Brukseli rozpoczną się negocjacje przyszłorocznych limitów. Unia planuje kolejne obostrzenia. Możliwe, że za niewykorzystanie limitu w tym roku obetnie Polsce przyszłoroczny. Rybacy nie odnaleźli się dotąd w unijnej rzeczywistości. Armatorzy liczą straty i winią administrację rządową, że nie potrafiła zadbać o ich interesy w Brukseli. Tym większe wyzwanie przed nowym rządem, bo nie chcemy przez kolejny rok przekazywać tylko złych informacji z portów i przystani rybackich.