Podlaskie lasy śmierdzą padliną, bo tylko nieliczne spośród martwych zwierząt trafiają tam, gdzie powinny, czyli do zakładu utylizacji. Resztę rolnicy zakopują lub podrzucają do lasu.
Padłe zwierzę powinno być poddane jak najszybszej utylizacji. Na Podlasiu nie
ma jednak ani jednego zakładu utylizacji, więc w rachubę mogą wchodzić tylko
firmy spoza regionu. Wszelako tylko nieliczne spośród podlaskich gmin (np. tylko
jedna trzecia z powiatu białostockiego) mają podpisane umowy z takimi zakładami.
Wśród nich jest gmina Gródek, która współpracuje z zakładem z województwa
kujawsko-pomorskiego i płaci mu za usługi 650 zł miesięcznie. Za odbiór martwego
zwierzęcia (firma zgłasza się w ciągu 24 godzin) musi też zapłacić jego
właściciel. Po ok. 50 zł za konie, krowy, owce albo 10 zł za trzodę
chlewną.
Jak mówi Stanisław Szemiot, podinspektor w Urzędzie Gminy w
Gródku, postępowanie zgodne z prawem się opłaca. Zakład utylizacji wystawia
rolnikowi kwit, na podstawie którego może on się rozliczyć ze stanu zwierząt z
Agencją Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Jeżeli są jakieś nieścisłości
w rejestrze, rolnikowi grozić może zmniejszenie unijnych dopłat. A przyłapany na
gorącym uczynku porzucenia padliny, może zapłacić mandat nawet w wysokości 500
zł.
- Nieutylizowanie zwierząt to na pewno problem - mówi Zdzisław
Jabłoński, powiatowy lekarz weterynarii. - Gminy tłumaczą się brakiem
pieniędzy, ale załatwienie tej sprawy jest przecież w ich interesie. Taki
obowiązek nakłada na nie ustawa o czystości i porządku w gminach. Chciałbym, by
jak najszybciej załatwiły tę sprawę. Niestety, nie mam na to większego
wpływu...
Nie tylko Wojewódzki Inspektor Ochrony Środowiska, ale
także wojewódzki sanepid do tej pory nie otrzymywał żadnych zgłoszeń, że w
lasach lub na polach poniewierają się zwierzęce odpadki. Gdy miesiąc temu, w
okolicach Walił, kilometr od rzeki Supraśl zostały znalezione trzy martwe krowy
i szkielet czwartej - obie instytucje dowiedziały się o tym z
mediów.