Awanturą i wyrzuceniem prezesa Krzysztofa Lewczuka skończyło się spotkanie zarządu z załogą koszalińskich Zakładów Mięsnych Agros. Pracownicy powołali komitet protestacyjny, na budynku pojawiły się flagi. Po południu do firmy wszedł zarządca przymusowy, wyznaczony przez sąd na wniosek zakładu energetycznego - jednego z wierzycieli Agrosu.
Atmosfera podczas spotkania pracowników Agrosu z prezesem od początku była nerwowa. Krzysztof Lewczuk powtarzał: zakład nie upadnie, jeśli znajdzie się inwestor. Najpoważniejszy jego zdaniem to niemiecka firma Memkeen, której przedstawiciele w zeszłym tygodniu mieli być w Koszalinie. Ale pracownicy nie wierzą już, że zakład da się uratować. Prezes Lewczuk, jak dowiedzieli się na zebraniu pracownicy, jest prezesem firmy Agros-Handel, spółki-córki Agrosu i dzierżawi za małe pieniądze od Agrosu sklepy w Koszalinie, Kołobrzegu, Karlinie i Dygowie. I to Agros-matka jest obciążana kosztami działania spółki-córki.
W końcu zdesperowani pracownicy wyrzucili prezesa ze spotkania. Potem w jego gabinecie domagali się, by oddał kluczyki od samochodu, który Agros ma w leasingu. Ostatecznie sami mu je zabrali. Pracownicy nie pozwolili już prezesowi na wejście do firmy. Zakład oflagowali i powołali komitet protestacyjny. Załoga - prawie 350 osób - od ponad dwóch miesięcy nie pracuje. Pracownicy są na tak zwanym postojowym, jednak ani za maj, ani za czerwiec nie dostali wypłat. Zdaniem zastępcy prezydenta Koszalina ciągle jest nadzieja na uratowanie zakładu. Szczególnie, że teraz inwestorowi może być łatwiej. Po południu do zakładu przyjechał zarządca przymusowy ustanowiony przez sąd. Wcześniej jeden z największych wierzycieli, zakład energetyczny, złożył w sądzie wniosek o upadłość Agrosu.