Coraz częściej wychodzi na jaw ogromna skala nieprawidłowości związanych z przemysłowym chowem zwierząt w Polsce. Spośród ferm trzody chlewnej co czwarta nie ma wymaganego pozwolenia zintegrowanego. Istnieją więc podstawy prawne do poważnego karania takich zakładów, z zamykaniem ferm włącznie. Jak to wygląda w praktyce?
Marek Kryda: Zgodnie z prawem ochrony środowiska oraz unijną Dyrektywą IPPC, duże fermy hodowli świń i kur są zobowiązane do uzyskania tzw. pozwolenia zintegrowanego, które nie powinno być wydawane fermom nie posiadającym wystarczająco dużych zbiorników na płynne odchody zwierząt. Ponieważ takiej gnojowicy nie wolno wylewać na pola w okresie zimowym – minimalna pojemność zbiorników powinna wystarczyć na cztery miesiące produkcji odchodów. Jednak od jesieni 2005 r. pozwolenia zintegrowane są wydawane nawet fermom bez jakichkolwiek zbiorników na odchody, co oznacza, że będą one wylewane niezgodnie z prawem...
Minister Środowiska prof. Jan Szyszko, zapytany w styczniu, dlaczego tak się dzieje, odpowiedział: „Nie znam przypadków ferm, które uzyskały pozwolenia zintegrowane bez posiadania zbiorników na gnojowicę, jeżeli takie przypadki są, to moi ludzie się tym zajmą”. Niestety, nie dotrzymał słowa i w opinii Inspekcji Środowiska w Szczecinie to właśnie Ministerstwo Środowiska jest odpowiedzialne za zezwolenia wydane niezgodnie z prawem polskim i unijnym.
Polska łamie prawo unijne w przypadku pozwoleń zintegrowanych również w inny sposób. Dyrektywa wymaga, aby aplikacje oraz pozwolenia zintegrowane były drukowane w prasie, aby umożliwić społeczeństwu przesyłanie komentarzy do aplikacji przed ostatecznym wydaniem pozwolenia. Ten wymóg jest zupełnie ignorowany w całym kraju – zapewne dlatego, że wiele pozwoleń nie powinno być w ogóle wydanych. Dla społeczności lokalnych jedynym wyjściem staje się obecnie składanie skarg na bezprawne działania służb ochrony środowiska do prokuratury i w dalszej kolejności do Komisji Europejskiej.
Jaka jest skala tego problemu?
Marek Kryda: Obowiązkowi uzyskania pozwolenia na dzień 31 grudnia 2005 r. podlegało w Polsce 645 instalacji w 607 zakładach. Wśród nich przeważały wielkie fermy drobiu – 364 oraz świń – 110. Skandalem jest fakt, iż pozwolenie zintegrowane uzyskało zaledwie 278 instalacji. Oznacza to, że połowa wielkich ferm hodowlanych w Polsce działa bezprawnie i bezkarnie. Dzieje się tak mimo zapewnień w exposé premiera Marcinkiewicza, że jego rząd ograniczy ich działalność.
Jakie są przestrogi płynące z innych krajów?
Marek Kryda: Najbardziej wymowny jest przykład Stanów Zjednoczonych. Każda nowa ferma przemysłowa w USA powoduje bankructwo dziesięciu rodzinnych gospodarstw hodowlanych, zastępując wyspecjalizowane stanowiska pracy rolników kilkoma miejscami pracy należącymi do najbardziej niebezpiecznych i najgorzej opłacanych.
Typowa jest tu sytuacja Północnej Karoliny, stanu drugiego pod względem wielkości produkcji świń w USA. Dwadzieścia lat temu było tam 27 tys. rodzinnych gospodarstw hodujących trzodę. Obecnie nie pozostał już prawie nikt – zostali oni zastąpieni przez 2200 gigantów hodowlanych, z których 1600 jest w posiadaniu jednej korporacji ponadnarodowej: Smithfield Foods. W jej władaniu jest 75% całej produkcji trzody chlewnej w tym stanie. Skutkiem powstawania chlewni przemysłowych w stanie Iowa jest upadek 45 tys. niezależnych hodowców w ostatnich latach. Spośród pozostałych 10 tysięcy, aż połowa jest kontrolowana przez Smithfielda i kilka innych wielkich korporacji. W tym miejscu wypada przypomnieć, że szef Smithfielda, Joe Luter, zapowiedział dziennikowi „Washington Post”, że zmieni Polskę w „stan Iowa Europy” – wielkie świńskie zagłębie Starego Kontynentu.
Co to konkretnie oznacza?
Marek Kryda: Istnieje wiele analiz naukowych, z których wynika, że hodowle przemysłowe mają niszczący wpływ na gospodarkę społeczności lokalnych i jakość życia mieszkańców. Jednocześnie żadne badania naukowe nie wskazują na jakiekolwiek korzyści płynące dla tych społeczności z hodowlanych gigantów. Wartość nieruchomości w takich okolicach spada średnio o 30%. Jadąc samochodem przez wiejską Amerykę, widzimy wiele upadłych sklepów przemysłowych i spożywczych (fermy przemysłowe nie robią tam zakupów), okna zabite deskami, zamknięte są banki, kościoły i szkoły. Serce wsi amerykańskiej opustoszało i zostało zasiedlone przez duże korporacje.
Przeciwnicy ferm alarmują, że z ich działalnością łączą się także katastrofalne skutki ekologiczne.
Marek Kryda: Fermy przemysłowej hodowli świń wytwarzają o wiele więcej płynnej gnojowicy niż potrzeba do nawożenia otaczających je pól. Przestrzeganie prawa ochrony środowiska i pokrycie kosztów prawidłowej utylizacji tych odchodów spowodowałoby niekonkurencyjność tych ferm w stosunku do gospodarstw tradycyjnych.
Szczególnie groźne dla środowiska są fermy przemysłowego chowu świń, które magazynują gnojowicę w otwartych szambach – eufemistycznie zwanych lagunami – którą później wylewa się na użytki rolne. Miliony ton odchodów wytwarzanych przez te „fabryki mięsa” zatruło wody gruntowe 34 stanów amerykańskich; w samym stanie Iowa 30% ujęć wody nie nadaje się już do użytku. Chodzi tu o szczególnie niebezpieczne związki azotu, które powodują zgony noworodków i niedorozwój umysłowy u dzieci. Choroby o charakterze epidemii z tego źródła dotychczas spowodowały choroby i śmierć tysięcy Amerykanów. Na przykład w 1993 r. połowa ludności miasta Milwaukee, liczącego 800 tys. mieszkańców, zachorowała wskutek skażenia wody pitnej przez pobliską hodowlę przemysłową, a liczba ofiar śmiertelnych wyniosła 114 osób.
Chów przemysłowy wpłynął znacznie na pogorszenie warunków życia na obszarach wiejskich. Odór trudny do wytrzymania unosi się nad olbrzymim obszarem spryskanych pól oraz nad „lagunami”. Gnojowica emituje blisko 400 gazów. Aerozol trującego amoniaku unosi się znad obszarów intensywnego chowu świń, aby później ulec skropleniu i zmieszać się z azotem znajdującym się już w jeziorach i potokach.
Wysypiska są przeładowane martwymi świniami, a ciężarówki wywożą padlinę do zakładów, które zajmują się produkcją z niej paszy dla świń pozostałych przy życiu.
Taki system hodowli dewastuje nie tylko środowisko naturalne, ale także ludzkie zdrowie.
Marek Kryda: Siarkowodór, który może osiągnąć zabójcze stężenie w niedostatecznie wentylowanych pomieszczeniach, stanowi śmiertelne niebezpieczeństwo dla zwierząt i pracowników chlewni. Profilaktyczne podawanie antybiotyków potrzebnych do utrzymania zwierząt przy życiu w fermach przemysłowych przyczynia się do powstawania nowych bakterii odpornych na antybiotyki. Blisko połowa z 25-30 tys. ton antybiotyków używanych rocznie w USA jest podawana zwierzętom hodowlanym na wielkich fermach.
Zagrożenie ze strony amoniaku i siarkowodoru nie ogranicza się tylko do sąsiadów wielkich ferm. Amerykańskie Towarzystwo Chorób Płuc ostrzega, że jest wiele śmiertelnych przypadków na samych fermach trzody chlewnej w systemie bezściółkowym, gdy gnojowica jest przechowywana pod rusztami, na których stoją zwierzęta. Poruszenie powierzchni takiego zbiornika powoduje gwałtowne wydzielenie się groźnego amoniaku i siarkowodoru. W USA w takich okolicznościach dochodziło do wypadków śmiertelnych wśród pracowników megaferm. Ginęli też ci, którzy ruszali im z pomocą. Dodatkowo większość pracowników w zakładach przemysłowego chowu świń cierpi z powodu chronicznych problemów z oddychaniem oraz infekcji skórnych.
Korporacje przekonują, że technokratyczny model rolnictwa, to nie tylko większa wydajność, ale także możliwość lepszego ograniczania wpływu na środowisko, kontroli jakości żywności czy wprowadzenia humanitarnych metod tuczu i uboju. Z kolei w Polsce często wykorzystywany jest argument nowych miejsc pracy, jakie jakoby mają powstawać przy tego typu inwestycjach.
Marek Kryda: Miejmy co do jednego jasność – chów przemysłowy zwierząt powinien być nazywany przemysłem, a nie rolnictwem. Podstawą rolnictwa jest działalność zgodna z naturalnymi cyklami – porami dnia i roku, cyklami płodności zwierząt, sezonowością określonych produktów. Hodowla przemysłowa natomiast jest zaprzeczeniem naturalności – w zamkniętych chlewniach czy kurnikach, gdzie światło świeci się nieustannie, zwierzęta nie wiedzą, czy to dzień czy noc, wiosna czy lato. Tutaj sztucznie się zapładnia zwierzęta, tu wszczepia się maciorom zarodki, ruję, a nawet porody wywołuje farmakologicznie. Tutaj zwierzę jest zdegradowane do funkcji trybiku w wielkiej maszynerii. I w imię czego to wszystko? Zwiększenia produkcji żywności, której i tak mamy w nadmiarze?
Korporacje agrobiznesu zapewniają, że taki model rolnictwa ma być przyszłością świata, ale dziwnym trafem tam, gdzie rolnictwo przemysłowe zaczyna dominować, np. w USA, rolnikom wcale nie wiedzie się lepiej, a wręcz przeciwnie – narasta tam plaga bankructw i samobójstw farmerów.
Chów przemysłowy nie jest opłacalny ekonomicznie. Staje się taki dopiero wtedy, gdy większość prawdziwych kosztów – czyli koszty strat ponoszonych przez środowisko, straty socjoekonomiczne i zdrowotne – przenosi się na kogoś innego. Gdyby istniejące prawo ochrony środowiska było rzeczywiście uczciwie przestrzegane, a jego łamanie karane, to cały system mega-ferm by się rozsypał. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nie tylko w USA, ale i w Polsce inwestycje gigantów agrobiznesu są wspierane przez jedną z najsilniejszych grup lobbystycznych w historii.
Fermy przemysłowe przychodzą do Polski, ponieważ w ich własnej ojczyźnie niemal nikt już ich nie chce i tacy inwestorzy szukają miejsc, gdzie będą mogli wejść ze swoim cuchnącym biznesem. Nie powinniśmy się dać ogłupić. Mieliśmy już w „Gazecie Wyborczej” laurki, jak to amerykańskie hodowle świń są nieodłączną częścią polskiego rolnictwa. Myślę, że już najwyższy czas wiedzieć, co jest czarne, a co jest białe, a fakty mogą porażać.
Wejście ponadnarodowych hodowli świń do Polski i stosowanie dumpingu cenowego, spowodowało cykliczne załamania cen żywca wieprzowego od połowy lat dziewięćdziesiątych, które pozbawiło dochodów 200 tys. polskich hodowców świń. Ponieważ na zautomatyzowanych fermach przemysłowych zwierzęta mają praktycznie zerową opiekę, nawet dwóch robotników jest w stanie obsługiwać fermę z 20 tys. świń, czyli argument nowych miejsc pracy jest niepoważny – z jednej strony 200 tys. rodzin traci środki do życia, a z drugiej tysiąc osób w skali kraju otrzymuje źle opłacaną, tymczasową pracę.
A konsumenci – czy ich także powinien obchodzić problem wielkoprzemysłowych ferm? Jakie są bezpośrednie skutki tego, że mięso coraz częściej produkowane jest nie tradycyjnymi metodami, ale przez gigantyczne korporacje?
Marek Kryda: Konsument musi zrozumieć, że za zdrowy, jakościowy produkt trzeba zapłacić więcej niż za to, co leży na półkach hipermarketu, a co można nazwać tanią namiastką żywności.
Pamiętajmy, że grozi nam, iż wkrótce będziemy mieli sytuację taką, jak w USA, gdzie dochodzi do zatruć pokarmowych na ogromną skalę na skutek spożycia skażonego mięsa z wielkich ferm kontrolowanych przez największych producentów mięsa. Obecnie często napromieniowuje się tam mięso, aby uniknąć zatruć bakteryjnych. W Stanach Zjednoczonych wciąż słyszy się apele różnych organizacji, aby nie jeść niedogotowanych parówek albo mięsa mielonego, bo tam są śmiertelnie niebezpieczne bakterie. Szczególnie narażone są dzieci. Kilka lat temu przyjechał do Polski znany amerykański ekolog Tom Garrett z autorką słynnej w USA książki „Rzeźnia”, Gail Eisnitz, która opisuje, jak funkcjonują szaleńczo przyspieszone linie ubojowe gigantów mięsnych. Podczas pracy takiej linii nie ma praktycznie żadnej możliwości usuwania odchodów, które podczas rozbioru mięsa znalazły się na tuszy zwierzęcej w wyniku pośpiechu czy błędu pracownika, który już nie może nadążyć z rozcinaniem danej sztuki, a często nawet nie zdąży porządnie naostrzyć noża. Zdarza się, że takich linii ubojowych nie zwalnia się nawet w przypadku zranienia pracownika – po prostu koszty takiej przerwy w pracy są tam ważniejsze niż zdrowie człowieka.
Jeśli te praktyki zaczną funkcjonować i w naszym kraju, to musimy liczyć się z tym, że stracimy wszyscy – każdy zakład mięsny stanie się Constarem. Stracimy dobre jakościowo tradycyjne produkty polskie, a ich smak, wartości odżywcze i walory zdrowotne przejdą do historii. Stracimy wieś polską w takiej postaci, jaka ona jest, czyli małe gospodarstwa rodzinne z niewielką ilością zwierząt, bogactwem upraw, z całą przebogatą tradycją. Stracimy także rolników, którzy pracują na polskiej wsi i tam mieszkają z rodzinami. Stracimy czyste wody jezior i rzek, stracimy czyste powietrze. Stracimy Bałtyk. A co dostaniemy w zamian?
Wydaje się, że polskie prawo nieźle chroni interesy polskich obywateli. Zawarte jest w nim wiele pożytecznych mechanizmów, jak oceny oddziaływania na środowisko, wymóg opracowania planów nawożenia itp.
Marek Kryda: Prawo Ochrony Środowiska w artykule 365 mówi, że wojewódzki inspektor ochrony środowiska ma obowiązek zamknąć fermy hodowlane, jeśli nie posiadają stosownych pozwoleń zintegrowanych. Tymczasem w Polsce, pomimo że prawo takie funkcjonuje już 30 miesięcy, nie zamknięto żadnej chlewni mimo rażących wad tych obiektów, jak np. braku zbiorników na gnojowicę.
Konieczna jest jedynie większa skuteczność w egzekwowaniu istniejącego prawa, czy niezbędne są także jakieś zmiany legislacyjne?
Marek Kryda: Oczekujemy, że obecny rząd wprowadzi skuteczne prawo mówiące o zabezpieczaniu wielkich zbiorników na gnojowicę. Chodzi tutaj o izolację dna, czujników szczelności dna oraz montaż szczelnych pokryć tych zbiorników, z tworzywa sztucznego. Owszem, to są koszty. I pamiętajmy, że międzynarodowe koncerny nie wchodziły do Polski po to, aby wydawać wielkie pieniądze na ochronę środowiska. Nie może być tak, że Polska jest traktowana jak kraj „miękkiego prawa”, gdzie można unikać stosowania standardów w zakresie chowu przemysłowego, jakie obowiązują już w Europie Zachodniej czy w Stanach Zjednoczonych. Powinien powstać międzyresortowy zespół roboczy ds. zagrożeń powodowanych przez wielkoskalowy chów przemysłowy. W skład zespołu, oprócz przedstawicieli resortu, powinni wejść specjaliści z izb rolniczych, z zakresu medycyny, z ekologicznych organizacji pozarządowych oraz przedstawiciele administracji samorządowej.
z Markiem Krydą rozmawiał Michał Sobczyk z Obywatela