Od kilku tygodni znowu rośnie w mediach ilość informacji o planach likwidacji szkół przez samorządy i o związanych z tym protestach rodziców i uczniów placówek, którym grozi likwidacja. Taka sytuacja wystąpiła w styczniu m.in. w Bytomiu i w Sosnowcu, a ostatnio w Warszawie. W kolejce stoi Kraków; w zeszłym roku o tej porze napięta sytuacja była w Radomiu itd. Sprawa powraca od kilku lat, za każdym razem z coraz większym nasileniem.
Istnieją na ten temat opinie biegunowo różne: albo że zamykanie szkół jest uzasadnione we wszystkich wypadkach - albo, że ono w ogóle nie powinno następować. I takie, iż każdy przypadek należy rozpatrywać osobno. Jedna osoba w Polsce uważa natomiast, że w ogóle nie ma tematu. Jest to minister edukacji Krystyna Szumilas. Pytana przez posłów na posiedzeniu sejmowej Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży w dniu 11 stycznia br. o jej stosunek do zamykania szkół z powodów czysto ekonomicznych, sprawę tę zwyczajnie pominęła.
Pani Szumilas jest z PO, a PO, która w poprzedniej kadencji odebrała kuratorom oświaty możliwość blokowania likwidacji szkół, uważa, że szkoły są samorządowe i za ich utrzymanie lub likwidację odpowiadają samorządy. Natomiast samorządy, które likwidują szkoły i mają na swoim terenie protesty z tego tytułu, twierdzą, że nie mają wyjścia, bo państwowa subwencja oświatowa przyznana im przez rząd jest za niska. W ten sposób rząd wskazuje na samorządy, a samorządy na rząd. Po czym rząd i samorządy w duecie obwieszczają protestującym rodzicom, że tak jak jest, być musi, ponieważ dzieci jest za mało. Czyli winni są rodzice, bo za mało się starali. Po czym szkoły się likwiduje i wszyscy rozchodzą się do domów w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Tak działa zreformowany system oświaty, w którym realnie nikt za nic nie odpowiada.
Biznes na oświacie
Bywa, że likwiduje się szkoły, które istnieją tylko na papierze. Ale zdarza się, że likwidacja szkoły staje się prawdziwym dramatem dla wspólnoty lokalnej. Miejsce pracy tracą nauczyciele, młodzież zostaje zmuszona do zmiany środowiska, rodzice muszą się martwić o dojazd do nowej, często odległej placówki, zamykane są budynki, w które jeszcze niedawno inwestowano, zrywa się ciągłość tradycji kulturalnych, znikają ważne ośrodki integracji lokalnych wspólnot. A poza tym nikt nie zastanawia się, gdzie będzie trzeba szukać pomieszczeń szkolnych, gdy za parę lat minie dołek niżu demograficznego. Infrastrukturę oświatową można zlikwidować jednym ruchem, ale czy będzie możliwa jej odbudowa, gdy liczba dzieci w wieku szkolnym wzrośnie? Czy za doraźne oszczędności budżetowe gmin opłaca się płacić trwałą utratą dóbr publicznych, których wartość jest wielopokoleniowa? Czy oszczędności samorząd musi koniecznie szukać w oświacie?
Wątpliwości tego rodzaju, podnoszone stale przez przeciwników likwidacji szkół, krzyżują się z nieufnością wobec prawdziwych intencji likwidatorów. Często słyszymy, że zamykane są szkoły o atrakcyjnej lokalizacji. Niektórych kuszą budynki nadające się na działalność gospodarczą, innych działki pod komercyjne inwestycje. Samorząd ma długi związane z inwestycjami publicznymi. Inwestycje są potrzebne i pomagają samorządowcom wygrywać kolejne wybory. Skoro już trzeba oszczędzać - to na szkołach, bo przecież nie na administracji i własnym zapleczu politycznym. Można więc zrozumieć determinację samorządów do oszczędzania na oświacie.
Tam, gdzie likwiduje się szkoły publiczne, zwiększa się rynek dla szkół niepublicznych. Kierownictwo MEN aktywnie promowało niedawno, za czasów minister Hall, akcję przekazywania szkół "osobom fizycznym i prawnym". Obecny kryzys wywołany obciążeniem samorządów obowiązkami oświatowymi, bez zapewnienia mu dostatecznych środków finansowych, wygląda na celowe otwarcie drogi do znanej z gospodarki metody prywatyzacji przez upadłość. Wiadomo, że dzieci w wieku szkolnym wkrótce przybędzie. Redukcja szkolnictwa publicznego wykreuje więc rynek dla niepublicznych organizacji oświatowych o ogólnopolskim charakterze, które nie od dziś ostro lobbują za przekazywaniem szkół prywatnym podmiotom. Któż, kto jest ambitny i przedsiębiorczy, nie chciałby przejąć szkoły zbudowanej za pieniądze podatników, subwencji państwowej na jej uczniów, możliwości pobierania czesnego od rodziców, a jeszcze zatrudniania nauczycieli nie na podstawie Karty Nauczyciela tylko kodeksu pracy? Kto nie załapał się dotąd na wydawcę lub autora podręczników szkolnych, prezesa fundacji lub eksperta, może jeszcze zostać samodzielnym menedżerem oświaty. Jest więc interes do zrobienia na likwidacji szkół, tak jak już go niektórzy zrobili na wcześniejszej likwidacji przez samorządy przedszkoli. W procesie likwidacji szkół publicznych widać tworzenie warunków do przyszłej prywatyzacji. Można zatem zrozumieć stoicki spokój, z jakim pani minister z partii liberałów patrzy na obecne protesty.
Reguły narzucone przez III RP
System, w którym odpowiedzialność za stan oświaty jest całkowicie rozmyta, sprawia, że rząd PO może bez kosztów politycznych, rękami samorządów przygotowywać przyszły rynek dla związanych z nim oświatowych grup interesu. Natomiast samorządowi, któremu PO dała wolną rękę w zakresie kształtowania sieci szkół, obecna sytuacja otwiera szerokie pole do różnorodnych manewrów politycznych i biznesowych. Ważne w tej sytuacji jest także to, w jaki sposób lokalni likwidatorzy szkół i rządząca Platforma zdobywają przewagę w sporach z protestującymi przeciwko zamykaniu szkół środowiskami lokalnymi i w rezultacie wygrywają ten spór w mediach.
Otóż protestujący rodzice, uczniowie i nauczyciele likwidowanych placówek zawsze podkreślają, że chodzi im tylko w ich własną szkołę i o nic więcej. Nauczyciele opowiadają o jej świetnych tradycjach i sukcesach. Rodzice wspominają młode lata spędzone w murach "kochanej budy". Uczniowie kreują się na buntowników, przysięgających, że nie będą wcześniej wstawać, żeby dojeżdżać daleko do wskazanej im przez gminę nowej szkoły. A politycy mówią wtedy: widzicie, że protesty są w interesie małej grupy, która nie chce zrezygnować z wygód, na które nas nie stać. A my stoimy na straży interesu publicznego - miasta, gminy - który wymaga likwidacji tej szkoły dla dobra ogółu. I wychodzi na to, że zamykanie szkół jest patriotycznym obowiązkiem samorządu, a rząd PO też ma wielką zasługę, bo pozwalając na to, nie miesza się do spraw lokalnych i daje władzę ludziom na dole. Tylko protestujący, którzy chcieli coś ważnego obronić i ocalić, wychodzą na egoistów, którzy w czasach kryzysu mieli ochotę pławić się w luksusach na cudzy koszt. Wystarczy poczytać wpisy w internecie, żeby zobaczyć, że tak właśnie rozumuje elektorat PO.
W rzeczywistości cała ta sytuacja jest głęboko ironiczna. Kto bowiem broni tutaj interesu publicznego i na czym on naprawdę polega? Nie zrozumiemy tego, przyjmując założenia i język obowiązujące w środowisku aktualnej władzy, mediów i zawodowych reformatorów oświaty. Likwidacja szkół to nie jest jakiś proces całkowicie obiektywny i konieczny. Owszem, wynika on z reguł stworzonego przez reformatorów systemu, tylko że te reguły III RP narzuciła nam na podstawie decyzji politycznych i decyzjami politycznymi reguły te można - i należy - zmienić. Wycofanie się rządu z polityki strukturalnego nacisku na prywatyzację szkolnictwa i ograniczenie marnotrawstwa pieniędzy w oświacie mogłoby uratować odziedziczoną przez nas sieć szkół i umożliwić przekazanie jej do dyspozycji przyszłego pokolenia w stanie co najmniej nieuszczuplonym. Tylko że do tego trzeba by zmienić większość sejmową, rząd, ustawę o systemie oświaty oraz całą obowiązującą dziś filozofię myślenia o edukacji, której efektem jest stan, w którym nikt za nic realnie nie odpowiada. Kto więc uważa, że likwidacja szkół jest skandalem, chcąc uchronić przed likwidacją własną szkołę - powinien równocześnie występować z żądaniem zmiany całego systemu zarządzania oświatą, który oprócz wielu innych patologii dopuszcza także do swobodnej likwidacji szkół.
Konieczna zmiana priorytetów
Konflikty wybuchające w całej Polsce na tym tle mają właśnie charakter spontanicznego buntu przeciw systemowi, nawet jeśli ich uczestnicy tak tego nie postrzegają. Podobny konflikt istnieje i pogłębia się w parlamencie. Do pytania o likwidację szkół posłowie PiS dodają bowiem inne kwestie, na które minister Szumilas nie odpowiada, gdyż wykraczają one poza system. Milczeniem pomija więc pytania poseł Marzeny Machałek o stosunek do nauczania historii, zdeprecjonowanego w nowej podstawie programowej wcześnie profilującej nauczanie w liceum, czy posła Zbigniewa Dolaty (PiS) o ceny podręczników. To są przykładowe tematy tabu dla koalicji rządzącej i dla wewnątrzsystemowej opozycji, którą to rolę odgrywa obecnie SLD. PiS występowało w ubiegłej kadencji z wnioskiem o przywrócenie kuratoriom oświaty prawa sprzeciwu wobec decyzji samorządów o likwidacji szkół, ale projekt ten został w Sejmie odrzucony.
Do problemów, które w zjawisku niekontrolowanej likwidacji szkół skupiają się jak w soczewce, należy też kryzys demograficzny. I to jest koronny argument racjonalizujący likwidację szkół w oczach jej zwolenników. Niektórzy z nich traktują spadek urodzeń jako coś koniecznego i niezależnego od nas, a nie jako kryzys, któremu można i należy zacząć wreszcie przeciwdziałać. Tymczasem sytuacja oświaty w warunkach niżu demograficznego powinna być dla gremiów decyzyjnych i opiniotwórczych w Polsce dzwonkiem alarmowym zmuszającym do poważnego potraktowania polityki prorodzinnej. Doświadczenia bogatych krajów, które z problemem tym spotkały się wcześniej niż Polska, wskazują że można i tu działać w miarę skutecznie. Ale wymaga to zasadniczej zmiany priorytetów polityki państwa, zmiany, którą trudno sobie wyobrazić w warunkach kontynuacji obecnego układu politycznego.
PO i w tej materii bowiem jest zakładniczką swego zaplecza (oligarchii biznesu), które nie rozumie, że prawdziwy interes gospodarczy kraju polega nie na wymuszaniu przez pracodawców deklaracji od kobiet, że nie zajdą w ciążę w okresie zatrudnienia, ale na udzielaniu im długich urlopów macierzyńskich i tworzeniu maksymalnych ułatwień i zachęt do posiadania dzieci. Wymaga to też przełamania oporu przed przywróceniem państwu jego funkcji opiekuńczych, o co powinni się dziś upominać ludzie młodzi, którzy nie mają perspektyw na pracę i założenie rodziny, i którym państwo musi zacząć w tym pomagać. Kryzys demograficzny ma też źródła w dominującym dziś, indywidualistycznym modelu kultury. Może więc jest tak, że za likwidację szkół, za którą nikt nie odpowiada w ramach systemu politycznego, odpowiada demokratyczny suweren - czyli my wszyscy? Nasza polityczna naiwność i bierność, owocująca w kolejnych wyborach oddawaniem władzy ludziom nieodpowiedzialnym i chętnym do łowienia ryb w mętnej wodzie? Może odpowiada za to nasze odwrócenie się od rodziny w imię życiowego wygodnictwa?
Nie rozstrzygam, która z przedstawionych tu odpowiedzi na tytułowe pytanie jest najważniejsza. Sądzę, że wszystkie one są prawdziwe, co dowodzi zarówno wagi zjawiska, z którym mamy do czynienia, jak i ogromnych błędów popełnianych w III RP zarówno przez rządzących, jak i przez rządzonych.
Prof. Andrzej Waśko
Autor jest historykiem literatury, pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jagiellońskiego i Wyższej Szkoły Filozoficzno-Pedagogicznej "Ignatianum" w Krakowie. W 2007 r. w rządzie PiS pełnił funkcję sekretarza stanu w MEN.
7803695
1