Zacznijmy od tego, że kiedy duże firmy, nie tylko technologiczne, zaczynają przekraczać pewną wielkość i dzieje się to bez kontroli, to mogą zmierzać w stronę budowy monopoli i rzeczywiście zatracać impet innowacyjny. Pokazują to wieloletnie badania ekonomistów, prawników i analityków rynków. Co więcej, na tym spostrzeżeniu, że monopole podcinają rozwój innowacji, opiera się całe prawo antymonopolowe, głównie w USA, gdzie głównym założeniem jest nie tyle ochrona konsumentów, ile właśnie ochrona konkurencji.
Gdyby nie było procesów antymonopolowych przeciwko IBM jeszcze w latach 60. i 70. XX wieku, a w konsekwencji ograniczenia apetytów tej firmy na powiązanie hardware’u i software’u , to nie miałby szansy rozwinąć się rynek oprogramowania, nie byłoby Microsoftu. Gdyby nie doszło potem do podobnego procesu antymonopolowego na rynku software’u, na przełomie XX i XXI wieku, to nie miałyby szansy rozwinąć się nowe firmy, na przykład Google.
To samo przerabiamy dzisiaj, kiedy Google przegrał dwa duże procesy antymonopolowe w USA. Kluczowe w tych procesach było to, że działania tej korporacji prowadzą do ograniczania rozwoju innowacji, bo start-upy i mniejsze firmy, które rzeczywiście mają w swojej naturze działanie „spoza pudełka”, w starciu z takimi gigantami są wykupywane, przejmowane, tracą najlepszych ludzi. Nie mają możliwości rozwoju rynkowego, bo rynki są już opanowane. Na tym w dużej mierze polega spadek innowacyjności.
Gigantom coraz mniej zależy na zaskakiwaniu nowymi produktami. Ich celem jest wzrost, który osiągają przez penetrację rynków i uzależnianie konsumentów od tego, co już oferują, dokładając kolejne elementy do systemu.
Widać to doskonale na przykładzie Google’a czy Microsoftu, gdzie rozwój usług polega na tym, że do oprogramowania, które już mają, dokładają chmurę powiązaną z tym oprogramowaniem. Konsumentom, zarówno firmowym, jak i indywidualnym, łatwiej jest korzystać z takich pakietów, nawet jeśli nie są to najciekawsze czy najprostsze produkty na rynku.
Przy tej skali pieniędzy, jakimi dysponują big techy, ogromnych budżetach, zatrudnianiu świetnych specjalistów i dostępie do gigantycznych zasobów danych, nie obserwowaliśmy wysypu nowych, zaskakujących usług cyfrowych w ciągu ostatnich 15 lat.
Jedynym segmentem, który dynamicznie się rozwija i wciąż wywodzi się ze środowiska start-upowego, jest generatywna sztuczna inteligencja – firmy jak OpenAI, DeepMind czy Anthropic. Nawet jeśli są one powiązane z gigantami – DeepMind został kupiony przez Google’a, a OpenAI współpracuje z Microsoftem, korzystając z jego mocy obliczeniowej – to wciąż były to zespoły zewnętrzne, które miały szansę na innowacje.
A jak jest konkretnie z Uberem, od którego zaczynasz Bóg techy? Uchodzi za firmę technologiczną, a wydaje się, że najbardziej nowatorski jest w lobbingu oraz interpretacji prawa na swoją korzyść.
Uber jest innowacyjny w niezwykle skutecznych technikach wspierających jego rozwój i przejmowanie rynków. To innowacja prawna, polityczna, lobbingowa, niekoniecznie technologiczna.
Faktycznie, innowacja konsumencka, jaką oferuje Uber, czyli taksówki na aplikację, była ważna. To rozwiązanie było przełomowe, ale te 12-15 lat temu. Dziś trudno mówić o nim jako o wielkim osiągnięciu na miarę XXI wieku, w kontekście big data, internetu rzeczy czy sztucznej inteligencji.
Uber przez 15 lat dokładał do interesu, wydając ponad 30 miliardów dolarów. To można określić jako rodzaj dumpingu.
Tego typu przewaga jest charakterystyczna dla wielkich firm, nawet w fazie wzrostu, zanim staną się gigantami. Inwestorzy dostrzegają w nich potencjał, co widzimy także na przykładzie Spotify, który powstał w 2006 roku, a pierwszy zysk osiągnął po prawie 19 latach.
Sukces takich firm opiera się na specyficznym środowisku. Wielkie korporacje istniały wcześniej, na przykład w telekomunikacji, farmacji czy przemyśle tytoniowym, ale żadna z tych branż nie dysponowała tak ogromnymi nakładami inwestorów, którzy widzą potencjał rozwojowy na 15 czy 20 lat do przodu.
Inwestują setki milionów, a nawet miliardy dolarów, grając w długoterminową grę giełdową, licząc, że zwróci im się to, gdy firma zdominuje kolejne rynki i przestanie dokładać do biznesu. Na tym polega sukces Ubera.
Fundusze inwestycyjne, w tym amerykańskie fundusze emerytalne czy te z Arabii Saudyjskiej, dysponujące ogromnymi środkami, niewyobrażalnymi z perspektywy europejskich inwestorów, były przekonane, że warto inwestować w Ubera tak długo, aż wejdzie na kilkadziesiąt rynków na świecie, wytnie konkurencję lub sprowadzi ją do poziomu nieistotnego, co pozwoli narzucać własne zasady gry.
Polska jest tu świetnym przykładem. Jesteśmy państwem unijnym średniej wielkości, leżącym w Europie Środkowo-Wschodniej. W tym, co dzieje się u nas, jak w lustrze odbijają się inne społeczeństwa i rynki światowe.
Jeśli chodzi o Ubera w Polsce – konkurencja istnieje. Jest Bolt, jest Freenow, które zostało przejęte przez amerykańskiego Lyfta, choć przez lata było europejską, niemiecką firmą. Bolt również ma obecnie głównie amerykańskich inwestorów. Są też „tradycyjni” taksówkarze, zrzeszeni w mniejszych korporacjach, często korzystający z lokalnych systemów aplikacyjnych.
Przez 10 lat obecności Ubera w Polsce zmieniło się to, że dla ogromnej liczby konsumentów zamówienie taksówki oznacza zamówienie Ubera – to skojarzenie jest jednoznaczne. Monopole należy rozpatrywać także na tym poziomie.
Google może przekonywać, że nie posiada monopolu na rynku wyszukiwarek, bo istnieją inne wyszukiwarki, jak DuckDuckGo czy korzystanie z AI do wyszukiwania. Ale dla większości społeczeństwa, zwłaszcza w USA, wyszukiwarka to Google, taksówka na aplikację to Uber, a oprogramowanie komputerowe to Windows. Ten aspekt psychologiczny, przyzwyczajenie, choć trudne do uwzględnienia w procesach prawnych, jest bardzo istotne.
Uber zyskał ogromną liczbę konsumentów i rozpoznawalność marki. Nawet teraz, gdy supertanie przejazdy za 10 złotych już nie istnieją. Były czasy, kiedy kierowcy lepiej zarabiali na przejazdach, a konsumenci płacili mniej.
Dziś ceny Ubera są de facto takie same jak w taksówkach na aplikację, a czasem nawet wyższe, bo stawkę ustala utajniony algorytm. Nie opiera się on na liczbie przejechanych kilometrów, jak w tradycyjnych taksówkach, lecz na ruchu drogowym, pogodzie czy liczbie zamawiających w danym momencie.
Piszesz, że gdy Uber osiąga masę krytyczną, a właściwie dużo wcześniej, już kiedy wchodzi na dany rynek, zaczyna swoje „wielkie spowolnienie”. Na czym to polega?
Uber przekonał ogromną część polityków i społeczeństw, że jest wielką innowacyjną firmą, której nie należy regulować, bo „jeszcze nie wiemy, co to jest”. To hasło stale się powtarzało: „To innowacja, nie wiadomo, jak to uregulować”.
Z perspektywy czasu trudno uwierzyć, że pośrednictwo w zamawianiu przewozów to coś, czego nie da się prawnie opisać – przecież to nie czarna magia. A jednak to przekonanie działało na publicystów, polityków, dziennikarzy i opinię publiczną.
Słowo „regulacja” jest niefortunne – wolę mówić o prawie. Kiedy pojawiły się samochody, też nie wiedziano, jak ma funkcjonować prawo drogowe. Pojawiały się takie kurioza jak słynny pomysł z człowiekiem z flagą idącym przed samochodem. Z czasem prawo stało się mądrzejsze, bo ludzie zrozumieli, co konkretnie wymaga opracowania nowych zasad, na przykład wprowadzono większą ochronę pieszych. Dziś jednak tych błędów nie pamiętamy i jesteśmy przekonani, że jeszcze nigdy nie było aż takich problemów z prawnymi zasadami dotyczącymi nowości technologicznych.
Uber świetnie wykorzystał psychologiczne bariery związane z atrakcyjnością „innowacji” i niechęcią do regulacji. Fenomenalnie grał tym w Polsce, Europie, Stanach Zjednoczonych i Ameryce Łacińskiej. Analizował mocne i słabe strony każdego lokalnego rynku, nastawienie polityków, argumenty dla dziennikarzy i historie do opowiedzenia.
Przejdźmy do Amazona, który chwalił się w zeszłym roku, że zainwestował dotąd w Polsce 30 miliardów złotych i stworzył 70 tysięcy miejsc pracy, pośrednich i bezpośrednich. Nieraz zastanawiałem się, dlaczego centra dystrybucyjne Amazona powstają w takich mało znanych miejscach – gdzieś pod Poznaniem, Skwierzyną czy Bolesławcem. Sugerujesz, że wybór lokalizacji tych magazynów nie jest przypadkowy.
Polska leży na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych, co jest korzystne dla Amazona czy chińskich firm e-commerce, które też budują u nas coraz więcej magazynów. Amazon analizuje lokalizacje pod kątem konkurencyjności i wybiera miejsca, gdzie nie ma dużego przemysłu ani konkurencji ze strony innych pracodawców.
Jednocześnie są one zlokalizowane dość blisko dużych miast, z dobrą infrastrukturą drogową i energetyczną. Często korzystają z istniejącej infrastruktury, a czasem lokalne władze na przykład dobudowują drogę, bo to duży inwestor.
W takich miejscach, gdzie nie ma alternatywnych pracodawców – nie tylko innych magazynów, ale też innych branż zatrudniających pracowników o takich kwalifikacjach – pozycja Amazona jako pracodawcy była dotąd bardzo silna. Jest ceniony, hołubiony przez lokalne władze, a pracownicy nie bardzo mają dokąd odejść.
Tyle, że w ostatniej dekadzie sytuacja ekonomiczna się zmieniła. W Polsce praktycznie nie ma już bezrobocia, przeciwnie, brakuje ludzi do pracy. Praca w magazynach Amazona, choć mniej obciążająca fizycznie niż taka w ubojniach, przemyśle ciężkim czy rolniczym – jak mówiła mi jedna z pracownic magazynów, „przynajmniej nie cieknie na głowę” – przestaje być aż tak atrakcyjna.
Pracownicy doceniają stałe godziny pracy, obiady za złotówkę czy organizowane przez Amazon kursy autobusowe, bo w okolicy brakuje rąk do pracy, więc przywożą ludzi z dalszych gmin. Jednak firma wprowadza bardzo rygorystyczne regulacje pracy, dotykające indywidualnej fizyczności człowieka. To, co początkowo wydaje się lekkim obciążeniem, z czasem staje się utrapieniem.
Ścisłe kontrolowanie przerw, wychodzenia do toalety, dokładne wyliczanie liczby wykonanych czynności – pakowania, przesuwania, przenoszenia paczek – sprawia, że pracownicy czują się jak roboty i są oceniani jak roboty.
Domyślam się, że pracownicy z mniejszych miejscowości nie mają orientacji w tym, jak zgłaszać nadużycia, walczyć o swoje prawa.
W Polsce wciąż pamiętamy wysokie bezrobocie z lat 90. i początku XXI wieku. Ten straszak wciąż wisi ludziom nad głowami, często wręcz paraliżując wszelkie formy oporu. To powoduje frustrację, ale rzadko prowadzi do zgłoszeń do inspekcji pracy, prokuratury czy organizowania się w związki zawodowe.
A jednak w Amazonie w Polsce działają związki zawodowe. Mam wielki szacunek dla ich członków, że udaje im się walczyć o prawa pracowników. Choć wielu pracowników, zwłaszcza kontraktowców, formalnie nie jest zatrudnionych, podobnie jak kierowcy Ubera.
Ci ludzie nie walczą przeciwko firmie, lecz o poprawę warunków pracy. Mają wysoką świadomość rynku, rozumieją, jak funkcjonują łańcuchy dostaw, zarobków czy uzależniania rynków. Nie rzucają pracy bez powodu, ale też nie tracą nadziei na oddolne zmiany.
To przekonanie, że technologiczny świat budowany przez wielkie korporacje może być sprawiedliwy i przynosić korzyści, jest światełkiem w tunelu. Niektórzy ludzie wierzą, że można oddolnie zmieniać ten system.
Opisujesz przypadek 55-letniego pracownika, który zmarł w magazynie Amazona. Wskazywano, że mógł być przemęczony pracą według wyśrubowanych norm, ale Amazon bronił się ze wszystkich sił, twierdząc, że na pewno nie ponosi za to odpowiedzialności.
Tragiczne wypadki w miejscach pracy zdarzają się wszędzie, ale nie powinniśmy się na to godzić. Prawo pracy i mechanizmy ochrony pracowników pozwalają takich sytuacji unikać. Związkowcy Amazona zwracają uwagę, że normy są ciągle zwiększane, bo praca ludzka jest dla firmy droga.
Normy pracownicze są podnoszone na podstawie wyników najlepszych magazynów i pracowników powyżej mediany, według skomplikowanego algorytmu. Nie jest jasne, jak te normy są ustalane – opierają się na poprzednich wynikach danego magazynu, ale też innych pracowników i magazynów. To wywiera presję na coraz większą efektywność.
Wprowadzana robotyzacja nie zawsze zastępuje ludzi, bo zatrudnienie nowych pracowników nie jest łatwe. W Polsce, bez migracji z Ukrainy, byłoby to bardzo trudne. W efekcie normy są często nierealistyczne.
55-letni mężczyzna, który zmarł, pracował na stanowisku związanym z obsługą wózka, przemieszczając się po ogromnym magazynie, wielkości kilku boisk piłkarskich. Codziennie pokonywał na nogach około 10 km. Dla młodszego człowieka to duży wysiłek, ale możliwy do zniesienia. W przypadku starszego pracownika mogło dojść do przeciążenia.
Nie jestem lekarzem ani prokuratorem, by tę sytuację ocenić, ale pracownicy skarżyli się na te obciążenia. Normy są dostosowane do idealnych warunków, jakby człowiek był robotem – bez bólu, zmęczenia, gorszych dni, stresu, przeziębienia czy problemów osobistych. A przecież takich idealnych dni w roku większość z nas ma garstkę, może ze 30.
Algorytmy nie uwzględniają ludzkich słabości – niewyspania, kłótni w domu, choroby dziecka czy okresu. A to obiektywne czynniki, które wpływają na samopoczucie i wydajność.
Poza wielkimi inwestycjami, Amazon ogłosił, że przeznaczył w Polsce kilka milionów złotych na inicjatywy ekologiczne i fundusz na projekty edukacyjne. Czy nie jest tak, że te projekty mają dotykać szczególnie tych obszarów, w których ta firma ma kontrowersyjny wpływ na otoczenie?
W każdej korporacji są fundusze na projekty CSR [społeczna odpowiedzialność biznesu – red.], ale na całym świecie brakuje zrozumienia, że to nie są prezenty z dobroci serca – nie ma darmowych obiadów. Szczególną uwagę zwracam na dwa rodzaje filantropii: ekologiczną, która często jest greenwashingiem, oraz edukacyjną.
Amazon, obok Microsoftu, jest jednym z największych na świecie budowniczych centrów danych, które rozwijają się w zawrotnym tempie i zużywają ogromne ilości energii i wody. W Irlandii centra danych pochłaniają już 22% całkowitego zużycia energii elektrycznej w tym państwie. A to dopiero początek, bo rozwój AI wymaga jeszcze większych mocy obliczeniowych.
Każdy smartfon, Kindle, smartwatch czy laptop wymaga ogromnych ilości metali, także metali ziem rzadkich. To dość brudny przemysł. W efekcie wszystkie te oficjalnie ogłaszane wydatki cyfrowych korporacji na ekologię warto traktować z dystansem, bo więcej w nich opowiadania o dbałości o środowisko niż faktycznych, dużych zmian, które zmierzałyby choćby do ograniczenia kosztów środowiskowych.
Inicjatywy edukacyjne budzą we mnie jeszcze większe wątpliwości. W Polsce wciąż mamy złudzenie, że jesteśmy krajem na dorobku. 35 lat temu, wychodząc z komunizmu, byliśmy niemal krajem Trzeciego Świata. Fundacja Billa i Melindy Gatesów rozdawała wtedy komputery w szkołach, bo oświata była biedna, a państwo budowało podstawy gospodarki rynkowej.
Dziś Polska to 20. gospodarka świata, żyje nam się dobrze. Oświata wymaga inwestycji, ale stać nas na nie. Politykom jest jednak wygodnie raz mówić, że jesteśmy potęgą, a innym razem, że w szkołach nic nie ma, więc bierzmy, co dają za darmo.
Rozdawanie sprzętu to nie cyfryzacja ani reforma edukacyjna. Są publiczne pieniądze na przetargi, można kupować sprzęt, ale zamiast tego firmy rozdają go tam, gdzie akurat są wybory.
To oburzające, nieetyczne i korupcjogenne – kandydaci jeżdżą po szkołach, rozdają sprzęt od prywatnych firm, robią zdjęcia z dziećmi. Szkoły nie potrafią odmówić, bo funkcjonują w niezdrowych układach z władzami samorządowymi.
Polska oświata jest beznadziejnie, bałaganiarsko scyfryzowana – w każdej szkole jest inny sprzęt, brakuje programu edukacji medialnej. Firmy rozdają komputery, pojawi się jeden czy drugi minister i ogłosi dzień edukacji cyfrowej czy rozda za darmo Minecrafta, jak minister nauki i edukacji w rządzie PiS Przemysław Czarnek. Na konferencji z ministrem wystąpiła menedżerka Microsoftu. Czy to jeszcze ministerstwo, czy już handel na bazarze? A kompetencje cyfrowe uczniów wcale nie rosną w jakiś szczególnie wyraźny sposób.
Ostatnio w lutym br. prezes Google’a Sundar Pichai przyleciał do Polski, spotkał się z premierem Donaldem Tuskiem, ogłoszono, co wzbudziło konsternację, inwestycję Google’a w wysokości 5 milionów dolarów na szkolenia z AI, a minister finansów Andrzej Domański sugerował na X-ie, że chodzi o coś więcej. Dziennikarze pisali, że Google może we współpracy z rządem zająć się cyfryzacją polskich danych medycznych. Szczegóły miały zostać ujawnione po kilku miesiącach. Niedawno kancelarię premiera, resort finansów i Polski Fundusz Rozwoju pytała o to Sieć Obywatelska Watchdog Polska, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Nie jestem zaskoczona. Mam nadzieję, że rząd uzna dane Polaków za cenne dobro, nie tylko do trenowania AI, ale jako zasób państwa. Można dzięki tym danym tworzyć własne usługi publiczne czy komercyjne.
Przywołam słowa profesor Renaty Włoch: jednym z przejawów władzy państwa nad obywatelami jest władza nad ich danymi. Duże firmy technologiczne, budując swoje big data, mają ambicje podobne do państwowych – chcą kontrolować użytkowników. Dane to nasz zasób – czy chcemy oddawać je za darmo za obietnice od wielkich firm? Jeszcze 10-20 lat temu w Polsce nie myśleliśmy o danych jako o zasobie.
W książce piszesz, że była szansa na zbudowanie polskich usług chmurowych przez polskie firmy, ale ostatecznie największą rolę odegrały w tym Microsoft i Google. Dlaczego do tego doszło?
Czy była faktyczna szansa, to wcale nie jestem pewna, bo gdy pojawił się ten pomysł, to już globalnie mieliśmy do czynienia z przejęciem większości rynku chmury przez tzw. hiperskalerów. Trzy największe firmy chmurowe na świecie to Amazon, Google i Microsoft, plus czwarta, chińska Alibaba, której Unia Europejska na razie do siebie nie wpuszcza.
Ci tzw. hiperskalerzy mają przewagę nie tylko w liczbie centrów danych i skali chmury, jaką oferują, ale też w jakości usług – bezpiecznych, oferujących transgraniczne przechowywanie danych, co jest cenne dla korporacji, bo mogą wykupić pakiet, który będzie działał na przykład w Polsce, Francji i Hiszpanii – wszędzie tam, gdzie dana firma działa.
Moim zdaniem firmy powinny mieć swobodę wyboru dostawcy usług chmurowych zgodnie z potrzebami. Ale konkurencja rynkowa to jedno, a projekty publiczno-prywatne, jak Chmura Krajowa, to co innego.
Operator Chmury Krajowej, jak to się dokładnie nazywa, to projekt stworzenia polskiej chmury, w który zaangażowano przede wszystkim dwie amerykańskie korporacje – Google i Microsoft. Są w tym projekcie też polskie firmy, jak Asseco, ale ich udział jest ograniczony.
OChK twierdzi, że rozwija własną platformę z polskim zespołem i świetnie, że stara się to zrobić choćby w pewnym zakresie. Tyle, że ich wkład to niewielki, jednocyfrowy procent przychodów projektu. Dobrze, że coś udaje się rozwinąć, ale Chmura Krajowa to głównie projekt dwóch dużych amerykańskich korporacji.
Problem w tym, że ministerstwa, Kancelaria Prezesa Rady Ministrów czy inne instytucje publiczne nie zlecają OChK znaczących projektów. Nie wszystkie ministerstwa korzystają z Microsoftu czy Google’a – wiele działa na własnych rozwiązaniach zbudowanych 5, 10, 20 lat temu. Ale wszystkim tym inwestycjom brakuje koordynacji i pomysłu, by wykorzystać publiczne zasoby danych do budowania kompetencji, czy to z OChK, czy z mniejszymi polskimi podmiotami. Nie ma impulsu, by rozwijać alternatywy, które mogłyby być konkurencyjne także komercyjnie.
OChK powstał z inicjatywy PFR i PKO BP, ale nie wspiera powszechnie polskich czy europejskich banków bądź firm e-commerce. Łatwiej podpisać umowę na amerykańską inwestycję – budowę centrum danych czy sprzedaż usług polskim przedsiębiorcom.
Czy problem polega przede wszystkim na tym, że w Europie brakuje kapitału, wiedzy, kompetencji? A może poszczególne państwa albo Unia Europejska powinny finansować konsorcja, które mogłyby rzucić wyzwanie gigantom z USA czy z Chin?
Kapitał inwestujący w technologię, który odnosi globalne sukcesy, to kapitał wysokiego ryzyka, skoncentrowany dziś głównie w USA. W Europie kapitał jest rozproszony i unika ryzyka. Upadłość w Polsce to koniec świata, w Stanach – nowa szansa. To psychologiczne ograniczenie trudno przeskoczyć.
Przykłady USA czy Chin pokazują, że sukcesy firm technologicznych nie rodzą się już w garażach czy przez sprzedawanie lemoniady na ulicy. Internet powstał dzięki ogromnym nakładom z wojska i administracji, z NASA i DARPA – to nie były pieniądze drobnych inwestorów.
W Europie największe fundusze mogłyby płynąć przez Unię, ale biurokracja to utrudnia. Tyle, że bez tej biurokracji pojawia się ryzyko uznaniowości. Ale jest jeszcze ten problem, że pieniądze i tak trafiłyby do dwóch najsilniejszych gospodarek, z czego mniejsze kraje nie byłyby zadowolone.
W USA kapitał koncentruje się w Kalifornii. Inne stany próbowały jej dorównać, ale było już za późno. A co zdarzyłoby się w Unii Europejskiej? Od Polski po Włochy i Estonię – każdy by chciał budować własną Dolinę Krzemową. Ale 27 Dolin Krzemowych w Europie – to nierealne. Decyzja o budowie jednej europejskiej chmury też nie zapadnie, bo każde państwo chciałoby mieć ją u siebie.
Ciekawym kierunkiem jest budowa przez międzynarodowe konsorcja gigafabryk AI, jak ta bałtycka [Baltic AI GigaFactory – red.], w której Polska próbuje uczestniczyć. Inwestycja w obszarze regionu daje większe szanse niż pojedynczy rynek krajowy, ale wymaga współpracy kilku państw, partnerstwa publiczno-prywatnego i wsparcia uczelni.
To nie jest proste, bo interesy się zazębiają i projekt może rozbić się o drobiazgi. Talenty są rozproszone, a to właśnie kumulacja, jak w Dolinie Krzemowej czy w Shenzhen, tworzy masę, z której rodzi się sukces.
Czy rząd albo Komisja Europejska powinna zadekretować, że w danym miejscu ma powstać jedno wielkie centrum wysokiej technologii?
Już widzę, jak 27 państw Unii się na to zgadza. A nawet gdyby powstał projekt, żeby w Polsce stworzyć lokalną wersję Doliny Krzemowej, to po co nam taka Dolina? Żeby sprzedawać aplikacje na nasz własny, 38-milionowy rynek?
Może dzięki temu mielibyśmy większe szanse, by tworzyć własne oprogramowanie, a kolejne rządy nie musiałyby w tak niejasny sposób kontaktować się choćby z Google’em.
Eksperci wskazują, że bardziej wartościowe jest szukanie specjalizacji. Europa ma ważne, odnoszące sukcesy firmy technologiczne, jak holenderska ASML, która produkuje maszyny litograficzne, czyli urządzenia do wytwarzania układów scalonych na waflach krzemowych. Choć brzmi to hermetycznie, jest to jest kluczowe dla całego łańcucha dostaw półprzewodników.
Holandia nie potrzebuje całej branży półprzewodników, wystarczy jedna taka firma, bez której inni nie mogą funkcjonować. Specjalizacja i nisze – to klucz. Europa nie przegrała jeszcze całkiem w technologiach, ale w niektórych obszarach, jak przemysł motoryzacyjny, sama sobie zaszkodziła.
Czy potrzebujemy europejskiego Facebooka albo Google’a? Nie wiem. Alternatywa dla wyszukiwarek by się przydała, ale w dobie AI może nie jest to już tak istotne. Modele językowe, rozwijane w Europie, mogłyby być podstawą usług opartych na sztucznej inteligencji. Tyle, że to wymaga dużych inwestycji w moc obliczeniową, ludzi i dane.
Najpoważniejsze projekty w Europie to francuski Mistral i niemiecki Aleph Alpha. Kto inwestuje w Aleph Alpha? Fundacja Dietera Schwarza, najbogatszego Niemca, właściciela Lidla, rząd federalny, rząd landowy oraz Politechnika Monachijska. Gdzie w Polsce są nasi „Schwarzowie” inwestujący w technologię we współpracy z nauką?
Inny przykład: duński Novo Nordisk, producent leków, w tym na otyłość i cukrzycę, częściowo trenowanych na AI. Firma rośnie w szalonym tempie, generując 6% PKB Danii. I w co inwestuje zyski? W superkomputer do trenowania AI dla całego kraju.
W jakich niszach technologicznych mogłaby specjalizować się Polska? A może chodzi o to, żeby Polska w ogóle specjalizowała się w czymkolwiek?
Specjalizacja jest dla nas konieczna, jako że jesteśmy państwem przyfrontowym i kwestie bezpieczeństwa militarnego dotykają nas bezpośrednio. Technologie dronowe i obronne wręcz nam się narzucają jako kierunek inwestycji i rozwoju. Ale nie tylko one.
Weźmy choćby wspomnianą farmację i medycynę – to też będą branże coraz ważniejsze dla UE, bo starzejące się społeczeństwa borykają się z chorobami i spadkiem jakości życia. To może być dla nas kopalnia wyzwań. Nie oszukujmy się: wielu z nas nie będzie miało na starość opieki ze strony dzieci, bo ich po prostu nie będzie. Ale tam gdzie jest wyzwanie, są także szanse na rozwój.
Nie chodzi o tworzenie drugiego Ubera czy Amazona i kopiowanie także tych patologicznych mechanizmów wzrostu u big techów. To poprawa naszej jakości życia, uczynienie go lepszym, zdrowszym, bezpieczniejszym, wyrównywanie szans powinno przyświecać innowacjom i rozwojowi technologi.