Około 65 proc. rodzin pszczelich wyginęło w kotlinie jeleniogórskiej. Nie przetrwały zimy, jednak pszczelarze nie wiążą padnięcia pszczół z pogodą czy porą roku, ale z nieustaloną dotychczas przyczyną np. pestycydami używanymi jesienią w rolnictwie.
Jak powiedział w poniedziałek PAP prezes Powiatowego Koła Pszczelarzy Ziemi Jeleniogórskiej Patryk Waloszczyk, w sumie na terenie kotliny jeleniogórskiej padło ponad 5 tys. rodzin pszczelich.
„Na pewno jest to zjawisko lokalne, ale o tyle niebezpieczne, że może się ono rozprzestrzenić na kolejne obszary regionu, a w kolejnych latach pojawić się w pozostałych częściach kraju” - powiedział Waloszczyk.
Dodał, że są takie rejony, gdzie zginęły rodziny we wszystkich ulach np. w Piechowicach, Starej Kamienicy, ale we wschodniej części kotliny np. w Staniszowie czy Kamiennej Górze w ogóle nie ma takiego zjawiska.
„Miejsca, gdzie odnotowano te masowe padnięcia wiążą się z występowaniem i uprawą gryki. Niewykluczone, że zastosowano do tych upraw, jakiś nowy środek chemiczny. Niepokoi nas też bardzo, że podobne zjawisko zauważono we wschodniej Brandenburgii. Oby przyczyna nie przyszła do nas z Niemiec” - powiedział Waloszczyk.
Jak podkreślił, wiele rodzin pszczelich ocalało tylko dlatego, że zimowały na wrzosowiskach w lasach w okolicy Przemkowa, gdzie we wrześniu dolnośląscy pszczelarze zbierają miód wrzosowy.
„Ja połowę swoich uli przywiozłem do domu i ocalały mi w nich tylko cztery rodziny. Natomiast w Przemkowie wszystkie są zdrowe, a przy swoich ulach stosowałem w obu miejscach te same metody, lekarstwa” - powiedział Waloszczyk.
Odtworzenie rodziny pszczelej w jednym ulu kosztuje od 300 do 500 zł. Łącznie straty finansowe sięgają zatem około 2 mln zł.
Na Dolnym Śląsku znajduje się prawie 3 tysiące pasiek - z ponad 60 tysiącami uli. Rocznie zbiera się w tym regionie średnio ponad 15 proc. miodu zebranego w całej Polsce. Miód wrzosowy to zarejestrowany i certyfikowany przez Unię Europejską produktu regionalny Dolnego Śląska.
(PAP)