Kieszenią, a może smakiem? Czym się kierować w sporze o zasady rządzące światowym rynkiem bananów? Nasz rząd wciąż tego nie wie, choć lada moment może wybuchnąć nowa wojna bananowa, a my będziemy musieli wziąć w niej udział.
Gra idzie o to, jakie banany będziemy w Polsce jeść, za ile je kupować i czy sprowadzać je nam będą polskie firmy.
Koniec spokoju
Zaczęło się w latach 90. od kłopotów Chiquity, amerykańskiego bananowego potentata nękanego przez unijną politykę w imporcie bananów. W 1999 r. coraz bardziej prawdopodobny upadek giganta zagroził chaosem całemu rynkowi - plantacjom, firmom transportowym, instytucjom finansowym - i destabilizacją kilku krajom żyjącym z bananów. Jednak dzięki politycznym wpływom w Waszyngtonie firma nakłoniła administrację USA do rozpoczęcia wojny handlowej z Unią Europejską.
System Unii chroni plantatorów bananów w niektórych krajach członkowskich (głównie Hiszpanii) i wspiera tzw. kraje ACP (terytoria zależne lub byłe kolonie, m.in. Francji). Na import z pozostałych państw, gdzie dominują amerykańskie koncerny (zwłaszcza Ekwador), unijne cła są wysokie.
Nazwane później wojną bananową handlowe starcia między kontynentami ucichły trzy lata temu. - Odżyją, odżyją. Już się zaczyna! - takie głosy coraz bardziej słychać w korytarzach europejskich urzędów.
Już we wrześniu Unia Europejska rozpocznie - najpierw z Ameryką - negocjacje mające ustalić kształt bananowego rynku na przyszłe lata. Polska po raz pierwszy będzie stroną w globalnym sporze o banany.
Wyszło nie najgorzej
Przed Unią w Polsce wszystko było proste: na banany nie było ceł, nie było też licencji, mógł je sprowadzać, kto chciał i skąd chciał. 1 maja przejęliśmy unijne regulacje w handlu bananami: pojawiło się cło - 75 euro na tonę. Co gorsza, importerzy muszą mieć licencje, które też kosztują. Efekt - banany ostro podrożały i dziś za kilogram trzeba zapłacić 3-4 zł.
Wysokość ceł zależy od kraju, z którego sprowadzane są owoce. Importer dostaje kontyngenty na sprowadzenie określonej ilości bananów z określonego kraju po obniżonych stawkach celnych.
Ostatnie miesiące przed wejściem do Unii Polska toczyła boje z Komisją Europejską o to, jak podzielić nasz bananowy rynek. Polscy importerzy obawiali się, że licencji dla naszych nie starczy, więc część firm w ogóle wypadnie z rynku. Tak źle nie było, m.in. dzięki temu, że kilka firm dostało status tzw. importera tradycyjnego i nadal mogą importować po preferencyjnych stawkach celnych. Banany sprowadzają do nas też zwykli pośrednicy, korzystając na przykład z licencji przyznanych niemieckim firmom.
A i popyt mimo wzrostu cen nie spadł. - Wszyscy jakoś zarabiają - przyznają zgodnie Marcin Nowak ze Stowarzyszenia Ochrony Polskich Importerów i Dojrzewalników Bananów oraz Sławomir Wójcik, członek rady nadzorczej Stowarzyszenia Polskich Importerów i Dojrzewalników Bananów.
Tylko cła, czyli tylko nie to
Ale to cisza przed burzą. Na 1 stycznia 2006 r. Światowa Organizacja Handlu (WTO) wyznaczyła termin ostatecznego zniesienia wszelkich unijnych licencji. W nowym systemie tzw. tariff only, wszystkie firmy wprowadzające banany na rynek UE, ma obowiązywać jedna stawka celna niezależnie od tego, skąd pochodzi importer. Zniknąć mają kontyngenty dla firm. - Konkurencja wreszcie będzie wolna - przekonują zwolennicy zmian. Dla naszych importerów znów oznaczałoby to rewolucję i być może utratę wywalczonej z trudem pozycji.
- Przy dzisiejszych regulacjach przynajmniej jesteśmy pewni, że będziemy istnieć. Tariff only skończy się pewnie dla polskich firm przejęciem przez międzynarodowe koncerny - ocenia Nowak. Dlaczego? - Trzeba pamiętać, że pięciu największych eksporterów jest zarazem pięcioma największymi producentami bananów na świecie, niektórzy zakotwiczeni w rajach podatkowych mają dostęp do wielkich pieniędzy. Polskie firmy nie będą w stanie skutecznie konkurować z nimi w przypadku, gdy którykolwiek zdecyduje się na wojnę cenową - argumentuje Marcin Nowak. W Polsce w branży pracuje około 10 tys. osób, roczne obroty sięgają pół miliarda złotych.
Europejczycy boją się, że w dłuższej perspektywie na zwiększonej konkurencji stracą zarówno kraje eksportujące, jak i importujące banany. - Eksporterzy będą zmuszeni obcinać koszty produkcji, np. przez zatrudnianie dzieci na plantacjach, stosowanie tańszych, lecz nieobojętnych dla zdrowia konsumentów preparatów chemicznych, natomiast kraje importujące utracą dochody z podatków, które lokalne firmy odprowadziłyby u nich - tłumaczą nasi importerzy.
Amerykanie bronią się, że praca dzieci na plantacjach to kwestia odrębnych regulacji, że na plantacjach ich koncernów dzieci nie pracują.
Kto dba o plamki
Tyle że kształt nowego systemu bez licencji wciąż nie jest dokładnie znany. - Nie jest powiedziane, że Unia zgodzi się na wymagania WTO i USA - przyznaje jeden z polskich urzędników w Brukseli. Unia jest wprawdzie zobowiązana przez WTO do liberalizacji systemu, ale zmiany mogą się dokonać tylko na zasadzie konsensusu - dogadać muszą się wszystkie strony. Wystarczy, że jedno z państw zmian nie zaakceptuje i z wolnego rynku nici. Inny urzędnik tłumaczy, że wprowadzenie tariff only wcale nie musi oznaczać końca faworyzowania przez Unię krajów ACP. - Znikną kontyngenty, ale cła mogą być różne - usłyszeliśmy.
Do tego w ciągu ostatnich lat sytuacja się skomplikowała. UE powiększyła się o nowe państwa, które nie mają zamorskich kolonii, a i stanowisko krajów Ameryki Środkowej nie jest już monolitem - różne interesy mają najwięksi światowi producenci bananów.
Ekwador chciałby systemu tariff only, żeby przy równych szansach dla wszystkich wygrywać niskimi cenami bananów, ale biernie czeka na rozwój wypadków. Kostaryka aktywnie lobbuje za pozostawieniem obecnego systemu, choć cierpi z powodu preferowania krajów ACP (m.in. afrykańskich). Dlatego - w interesie obu Ameryk - podkreśla, że banany z Afryki wyglądają gorzej niż amerykańskie: mają plamki i szybciej się psują. - Że banany z Afryki są nieco gorsze - dobrze wiemy, ale dla urzędników i polityków w Brukseli gorsze pewnie nie będą. Nie na tyle, żeby zrezygnować z wspierania swoich afrykańskich interesów - uważa Sławomir Wójcik.
Przykucniemy, burza przejdzie?
Przed kilkoma tygodniami Rada UE upoważniła Komisję Europejską do rozpoczęcia negocjacji bananowych z krajami spoza Unii. Unijne stanowisko jeszcze nie jest wypracowane. Przeciw liberalizacji rynku są Francuzi, za - rząd Wielkiej Brytanii. Podkreślmy rząd, bo brytyjscy importerzy też przyzwyczaili się do dzisiejszego systemu i zmian już nie chcą.
Co może zrobić Polska? Opcji jest kilka:
• będziemy konsekwentni - broniliśmy wolnej konkurencji, wchodząc do Unii, nie chcieliśmy licencji przed majem, więc i teraz poprzemy USA. Korzyść: tańsze banany w sklepach; problem: nasze firmy mogą nie wytrzymać konkurencji z międzynarodowymi koncernami (do tego dojdzie moralny dyskomfort, jeśli prawdą okazałyby się obawy o zatrudnianie dzieci na plantacjach, by obniżyć koszty);
• pójdziemy za głosem rozsądku - skoro krytykowane przez nas licencje ostatecznie okazały się korzystne, teraz będziemy ich bronić. Poprą nas kraje producenckie, staniemy w jednej linii m.in. z Francją i Hiszpanią. Ale wtedy idziemy na wojnę ze Stanami;
• idziemy na całość - będziemy bronić licencji, ale postaramy się zlikwidować preferencje dla bananów z krajów ACP (skoro my kolonii nie mamy, dlaczego mamy dopłacać do tych, co mają?). Banany może nieco stanieją, nie będziemy musieli jeść owych plamiastych owoców z Afryki. Tu naszym sojusznikiem byliby importerzy niemieccy. Czy poparłyby nas pozostałe nowe kraje Unii? Trudno powiedzieć - przy negocjacjach przedakcesyjnych były raczej bierne.
Oficjalnego stanowiska wciąż nie mamy. - To trochę tak, jakby rząd mówił "przykucnijmy, a może burza przejdzie" - narzekają nasi importerzy. Z rządu odszedł niedawno odpowiedzialny m.in. za rynek bananów wiceminister rolnictwa Jerzy Plewa. Jego następca Andrzej Kowalski powiedział, że trudno mu po kilku dniach urzędowania wyrobić sobie stanowisko w tej sprawie.
Wciąż więc nie jest jasne, po której stronie bananowego frontu staniemy.