Polskie bazary zalewa wódka i papierosy zza wschodniej granicy. W drugą stronę wędrują tony naszych jabłek
Samochody na białoruskich numerach w Kuźnicy są już wczesnym rankiem. Nie przyjechały jednak - jak by się mogło wydawać - z Grodna czy dalszych okolic, lecz z Podlasia. Auta zapakowane towarem po dach nie mogą przekroczyć granicy. Kierowcy liczą więc na pomoc "mrówek".
Ustawiają się na przydrożnych parkingach, po czym rozstawiają turystyczne stoliki i wykładają na nie jednakowej wielkości reklamówki. Sami siadają obok towaru, ściskając w garści plik jednodolarówek. Z daleka te kilkanaście stoisk przypomina minitargowisko. Z bliska sterta jednakowo wyglądających reklamówek na każdym stoliku budzi zaciekawienie.
- Co jest w środku? - dopytujemy się.
- W tych są jabłka, a w tych mięso - wtajemnicza nas jeden z czekających mężczyzn. Twierdzi, że jest przyjacielem handlarzy. W rzeczywistości nagania klientów, którzy zechcą te reklamówki przenieść przez granicę.
Obok ma stolik pani Galina, tak przynajmniej nam się przedstawia. Po chwili podchodzi starsza kobieta i chwyta reklamówkę z jabłkami. Jednak zamiast zapłacić, dostaje dolara. Właścicielka, widząc nasze zdziwienie, wyjaśnia, że ona nie sprzedaje jabłek, a jedynie je wypożycza.
- Na Białorusi tradycji sadownictwa nie ma, więc jabłka są bardzo drogie. Drogie jest także mięso. A Łukaszenko wymyślił, że z Polski jedna osoba może przywieźć tylko pięć kilogramów mięsa i pięć kilo jabłek. Wykorzystujemy to, jak tylko się da - mówi z uśmiechem na twarzy.
Białorusini - jak sami przyznają - na pomysł wpadli już dawno temu. Towar najczęściej kupują na podlaskich bazarach lub bezpośrednio od producentów. Następnie ważą i sortują tak, by jedna reklamówka nie przekroczyła normy bezcłowej. Później wiozą jabłka i mięso pod samą granicę i rozdają je białoruskim "mrówkom" (najczęściej są to emeryci i renciści), którzy mają za zadanie przenieść towar na drugą stronę granicy. Chętnych nie brakuje. W ciągu dwóch - trzech godzin z jednego stoiska potrafi zniknąć nawet 80 worków z towarem.
- Codziennie przychodzę do Polski z litrem wódki i kartonem papierosów (tylko tyle legalnie można przenieść przez granicę). Zarabiam na tym ok. 5-7 dolarów - opowiada nam starsza kobieta. - W drogę powrotną, by nie iść z pustymi rękoma, zabieram dwie reklamówki - jedną z jabłkami, drugą z mięsem. Wsiadam do pierwszego auta, które jedzie na Białoruś. Kierowca najczęściej też zabiera dwie reklamówki. Zdajemy je kilkanaście metrów za granicą.
Za taką usługę "mrówka" dostaje: dolara za jabłka i dwa za mięso. Pani Galina wyjaśnia, że jak każdy biznes - i ten ma minusy.
- Zdarzało mi się kilka razy, że osoba, która wzięła towar, nie oddała go po drugiej stronie granicy. Ale to jest ryzyko zawodowe. Wiadomo, na policję nie zadzwonię - mówi.
Polscy celnicy wiedzą o zjawisku i nie reagują, bo - jak sami przyznają - nie ma w tym nic złego.
- Białorusini nie łamią prawa. Doskonale wiedzą, że celnicy nie wpuszczą ich do kraju, jeśli będą mieli czegoś za dużo. Rozkładają więc towar w reklamówki przed granicą - powiedział nam Mariusz Sitniczuk z biura prasowego podlaskich celników.
Z kolei w białoruskim konsulacie w Białymstoku o takim zjawisku nie słyszano.
- Przepisy są, by ich przestrzegać. A tego konkretnie zjawiska nie mogę komentować, ponieważ nigdy sam go nie zauważyłem, mimo że często przekraczam granicę - stwierdził konsul Leonid Karawajko.