Gdy dotacje rosną, a ceny i zyski spadają, sposobem na przetrwanie jest powiększanie upraw Stanisław Wójcik wyjawia pewien kłopotliwy dla niego sekret. Patrząc na wypielęgnowane rzędy sadzonek pomidorów, jakie rosną w jego szklarni pod Krakowem, przyznaje, że dużo lepiej powodziło mu się za komunizmu.
„Zarabiałem tyle pieniędzy, że mogłem sobie postawić sześć domów” – mówi 46-letni Wójcik, uśmiechając się z zażenowaniem. Wspomina okres połowy lat 80., kiedy polscy rolnicy mogli sprzedawać wszystkie swoje produkty na rynku bez żadnej konkurencji. „Pracowałem wtedy dużo mniej, jakieś sześć miesięcy w roku, i miałem dużo więcej pieniędzy”.
Wyznanie to ukazuje sedno problemu polskich rolników – stanowiących w największym spośród nowych krajów członkowskich 18 proc. wszystkich zatrudnionych – jeśli chodzi o korzyści wynikające z przystąpienia Polski do UE. Bruksela chciałaby wierzyć, że skoro rolnicy na Wisłą otrzymali 2,6 miliarda euro, to maszerują po ulicach z unijnymi flagami, by wyrazić swoją wdzięczność.
Nawet Wielka Brytania, historyczny sojusznik Warszawy, ma nadzieję, że nowy premier Kazimierz Marcinkiewicz zaakceptuje mniejsze fundusze strukturalne, gdy przywódcy rządów spotkają się w grudniu w Brukseli, by uchwalić kolejny budżet. Odrzucenie przez Warszawę tej propozycji ucieszy polskich rolników, tradycyjnie eurosceptycznych i wciąż mających ambiwalentny stosunek do członkostwa ich kraju w Unii.
Rolnicy są zgodni, że wspólna polityka rolna ma swoje dobre i złe strony. Doskonałe amerykańskie traktory John Deere w niemal każdym podkrakowskim gospodarstwie w okolicach Krakowa świadczą o tym, że Polacy bardzo skorzystali z pomocy w modernizacji rolnictwa zaoferowanej jeszcze przed wstąpieniem do Unii. „Kilka lat temu mówiłem, że nie będę brał unijnych dotacji, myślałem, że nic tego nie wyjdzie – mówi Marian Ślęczka, 57-letni hodowca świń. – Ale okazało się, że mogę sobie kupić najlepszy traktor, bo dostałem 50 proc. refundacji z UE. To był świetny interes”.
Jednak rolnicy twierdzą, że jest też druga strona medalu. Narzekają przede wszystkim na to, że otrzymują jedynie 30 proc. dopłat bezpośrednich – kwot uzależnionych od liczby hektarów – jakie dostają rolnicy w starych krajach członkowskich. Aby otrzymywać tyle samo co Niemcy, polscy rolnicy będą musieli zaczekać do roku 2013.
Dlatego teraz niechętnie patrzą, jak Niemcy bez przeszkód zalewają polski rynek tanimi produktami rolnymi. Rafał Dudek, uprawiający 220 hektarów ziemi w pobliżu huty Sendzimir zbudowanej pod Krakowem za czasów komunizmu, obwinia tani import o spadek cen pszenicy. „Przed wejściem do Unii sprzedawaliśmy pszenicę po 550 złotych za tonę – mówi. – Teraz średnia cena wynosi 350 złotych, a jedyne wsparcie z Unii to dopłata 400 złotych rocznie do hektara. Kiedy włączam telewizor, dowiaduję się, że zarabiam mnóstwo pieniędzy, a tymczasem tracę przez ten tani import”.
Drobni rolnicy, głównie ze wschodniej części Polski, są w złej sytuacji – uważa Marian Ślęczka. „Jeśli nie weźmiesz dotacji, zbankrutujesz, bo nie dasz rady konkurować z tymi, którzy je biorą. W ten sposób eliminuje się małe gospodarstwa, ponieważ Unia daje często tylko 50 proc. środków, co oznacza, że aby z nich skorzystać, trzeba wziąć w banku pożyczkę”.
Trudne położenie drobnych rolników, którzy w Polsce, gdzie przeciętne gospodarstwo liczy 7,5 hektara, są realną siłą, mogło mieć już znaczenie polityczne. Lech Kaczyński, zwycięzca niedawnych wyborów prezydenckich zdecydowanie wygrał na wschodzie, gdzie drobni rolnicy podjęli kampanię przeciw Unii. Jego umiarkowany konkurent Donald Tusk zwyciężył na zachodzie, gdzie posiadacze dużych gospodarstw rolnych czerpią korzyści ze środków pomocowych.
Pan Wójcik, któremu lepiej powodziło się za komunizmu, twierdzi, że drobni rolnicy muszą powiększać swoje uprawy, żeby przetrwać w warunkach unijnej wspólnej polityki rolnej. W ostatnich trzech latach powierzchnia jego szklarni wzrosła dzięki pomocy z UE z 2 do 8 tys. metrów kwadratowych.
„Podwoiłem produkcję pomidorów, ale moje zyski spadły o 20 proc. W Unii trzeba być dużym, żeby przetrwać” – mówi Wójcik. Ale nie usycha z tęsknoty za komunizmem. „Wtedy było oczywiście łatwiej. Ale cieszę się, że mogę dziś konkurować z innymi, choć bylibyśmy bardziej zadowoleni, gdyby traktowano nas tak samo jak Niemców, Francuzów czy Holendrów. Nie boimy się uczciwej rywalizacji”.
Dla Jacquesa Chiraca, uważającego system dotacji do rolnictwa w ramach wspólnej polityki rolnej za jedno z największych osiągnięć Unii, musi być przerażające, że większość polskich rolników chętnie obyłaby się bez tych subwencji. „Tony Blair ma rację – mówi Stanisław Wykurz, hodowca świń spod Krakowa. – Wszyscy powinniśmy działać na wolnym rynku, bez dotacji dla kogokolwiek”.