40 zł miesięcznie - tyle ma kosztować dodatkowe ubezpieczenie zdrowotne, które można będzie wykupić prawdopodobnie już w przyszłym roku. Eksperci z międzyresortowego zespołu wicepremiera Jerzego Hausnera szacują, że dobrowolną polisę gwarantującą leczenie na wyższym poziomie wykupi co dziesiąty Polak.
- Ja jej na pewno nie kupię, bo mnie nie stać - mówi 63-letnia Anna Cichy, emerytka z Sosnowca.
Pani Anna musi przeżyć za 800 zł. Jedną czwartą tej kwoty przeznacza na leki: krążeniowe i wzmacniające odporność. Za każdym razem, kiedy idzie do kardiologa, musi odstać co najmniej dwie godziny. Do jego gabinetu zawsze ustawia się długa kolejka.
- Mamy fatalną służbę zdrowia - narzeka sosnowiczanka. - Żeby chociaż leki były tańsze, a one ciągle drożeją. Razem z mężem wydajemy już na nie 300 zł miesięcznie.
Mimo że składka zdrowotna wzrosła już w tym roku do 8,25 proc. naszych przychodów, pieniędzy na leczenie ciągle jest za mało. Kolejki do specjalistów się wydłużają, bo ich porady są limitowane. Na wizytę u okulisty trzeba czekać 4-6 tygodni, a w poradni przyszpitalnej nawet 3 miesiące. Do szpitala dostaniemy się prosto z ulicy tylko po wypadku, w razie porodu, albo jeśli zapłacimy za leczenie.
Eksperci wicepremiera przekonują, że dodatkowa polisa zagwarantuje nam skrócenie czasu oczekiwania na poradę specjalisty lub zabieg oraz pobyt w komfortowych warunkach.
Były minister Mariusz Łapiński też obiecywał. Emerytom i rencistom leki za złotówkę, żeby nie musieli odchodzić od okienka aptecznego z niewykupionymi receptami, a uczniom szkolnych lekarzy, żeby nie musieli biegać do przychodni. Zlikwidował kasy chorych i utworzył Narodowy Fundusz Zdrowia z ośrodkiem decyzyjnym w Warszawie. A pacjenci, którzy co miesiąc płacą składki na zdrowie, nadal nie wiedzą, co im się należy. Wszystko, czyli nic.
Gabriela Zatcher na bezpłatną operację zaćmy musiałaby czekać od kilku miesięcy do dwóch lat (w zależności od szpitala). Zdecydowała się na zabieg - od ręki - w Klinice 2000. Cieszy się, chociaż sama musiała pokryć część kosztów.
Między politykami, lekarzami i ekspertami zajmującymi się ochroną zdrowia zapanowała wyjątkowa jednomyślność - wszyscy są zwolennikami wprowadzenia dodatkowych ubezpieczeń zdrowotnych. Zgodnie przekonują, że placówki służby zdrowia zbankrutują, jeśli nie dostaną dodatkowego zastrzyku pieniędzy z naszych portfeli.
Międzyresortowy zespół ekspertów pod wodzą wicepremiera Jerzego Hausnera przygotował dokument, który ma być podstawą dalszych prac dla rządu. Nosi tytuł "Zwiększenie roli prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych w finansowaniu opieki zdrowotnej w Polsce".
- To propozycja ratowania finansów Narodowego Funduszu Zdrowia - tłumaczy Michał Boni, jeden z ekspertów. - Trzeba znaleźć dodatkowe źródła dochodów.
Pacjenci w kolejce
Żaden z ekspertów nie zapytał, co o
tym pomyśle sądzą pacjenci. Czy chcą wesprzeć NFZ, na który płacą coraz wyższe
składki, a w zamian... czekają w coraz dłuższych kolejkach do
lekarza.
Zrozpaczeni rodzice 2-letniej Natalki z Jastrzębia Zdroju stracili
już nadzieję. Dziewczynka od urodzenia nie słyszy. Rok temu w Instytucie
Fizjologii i Patologii Słuchu w Warszawie zakwalifikowano ją do zabiegu
wszczepienia implantu ślimakowego. Od niego zależy jej dalszy rozwój.
Jeśli będzie słyszała, nauczy się mówić. Na razie może o tym tylko pomarzyć. Nie wiadomo, kiedy zostanie zoperowana, bo warszawski instytut dostał za mało pieniędzy na implanty. - Implant kosztuje 80 tys. zł. Nie jesteśmy w stanie uzbierać takiej kwoty - załamuje ręce Bożena Przybylska, mama Natalki.
Pani Bożena nie może zrozumieć, dlaczego Natalka musi tak długo czekać na operację, skoro jej tata pracuje w kopalni i co miesiąc potrącają mu składkę na ubezpieczenie zdrowotne.
- Jego pieniądze idą na leczenie innych chorych, a nasza córeczka jest skazana na życie w świecie ciszy - rozpacza. Minister dyktuje, jak leczyć
W spuściźnie po ministrze Mariuszu Łapińskim, wielkim reformatorze służby
zdrowia, pozostało znacznie więcej absurdów. Likwidując kasy chorych wprowadził
scentralizowany system, w którym wszelkie decyzje w sprawie naszego leczenia
podejmuje centrala Narodowego Funduszu Zdrowia. Dyrektorzy oddziałów
wojewódzkich funduszu za każdym razem muszą pytać o zgodę swoich przełożonych.
Zarząd wie lepiej, na co chorują ubezpieczeni i jaką kurację trzeba im
zaaplikować. Dzieli rocznie 30 mld zł pochodzących z naszych składek według
sobie tylko znanych kryteriów.
Połowę tej kwoty wydajemy na usługi zdrowotne
z własnych kieszeni. Najwięcej na leki - pokrywamy już 60 proc. ich kosztów. Ok.
3 mld zł zostawiamy w szpitalach. Płacimy za przyjęcie na oddział, lepszą
opiekę, przyspieszenie operacji i przeprowadzenie jej przez lekarza, do którego
mamy zaufanie.
Musi być koszyk
Eksperci twierdzą, że wprowadzając
dodatkowe ubezpieczenia można zlikwidować szarą strefę w służbie zdrowia. Ale
pacjenci już w to nie wierzą. Od lat obiecuje im się gruszki na wierzbie. Leki
za złotówkę, jednakowy dostęp do leczenia niezależnie od miejsca zamieszkania,
pełny zakres usług zdrowotnych. Nie mamy żadnej gwarancji, że zapewni nam to
polisa wykupiona w prywatnej firmie ubezpieczeniowej.
Od kilkunastu lat żadnej ekipie rządowej nie udało się określić tzw. koszyka gwarantowanych (bezpłatnych) świadczeń zdrowotnych. Zwrócił na to uwagę Trybunał Konstytucyjny, który m.in. z tego powodu zakwestionował ustawę o powszechnym ubezpieczeniu w NFZ.
- Wprowadzenie dodatkowych ubezpieczeń bez określenia zawartości koszyka będzie falstartem - przestrzega Andrzej Sośnierz, były dyrektor Śląskiej Regionalnej Kasy Chorych. - Właściciel polisy musi wiedzieć, za co ma zapłacić dodatkowe 480 zł rocznie.
Optymizm ekspertów
W dokumencie, który przygotowali
eksperci z międzyresortowego zespołu wicepremiera Hausnera, jest niewiele
informacji na ten temat. Wynika z niego, że polisa gwarantowałaby wyższy
standard usług: skrócenie czasu oczekiwania na poradę specjalisty lub zabieg,
możliwość wyboru szpitala i lekarza, pobyt w komfortowych warunkach. Z
dodatkowych ubezpieczeń można by również finansować operacje plastyczne i
zabiegi sztucznego zapłodnienia, za które teraz pobierane są opłaty.
Eksperci
są przekonani, że wykupieniem prywatnej polisy zainteresuje się co najmniej 3,5
miliona osób. Gdy pomnożymy to przez 480 zł na rok, otrzymamy kwotę ok. 1,7 mld
zł. Gdyby, co zakłada wersja optymistyczna, polisę wykupiło 7 mln Polaków, do
systemu ochrony zdrowia wpłynęłoby rocznie ok. 3,4 mld zł. Byłby to pokaźny
zastrzyk finansowy dla zadłużonych szpitali, którym NFZ zwraca w tej chwili
tylko ok. 70 proc. rzeczywistych kosztów leczenia chorych.
Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy opracował własny projekt naprawy służby zdrowia. Jednym z jego najważniejszych elementów jest umożliwienie wejścia na rynek kilku konkurującym o pacjenta firmom ubezpieczeniowym, które oferowałyby zarówno podstawowe, jak i dodatkowe ubezpieczenia zdrowotne.
- W naszym przekonaniu trzeba zrezygnować z konkursu ofert na leczenie i stopniowo odchodzić od limitowania usług zdrowotnych - podkreśla Sośnierz, który uczestniczy w pracach nad tym projektem.