W ostatnich miesiącach zaobserwować można wzmożony ruch w obrocie
gruntami rolnymi. Rolnicy i nie tylko oni zaczęli kupować ziemię, na
niespotykaną dotychczas skalę. Wystawiana przez ANR na przetargi bez problemów
znajduje nabywców, podczas gdy w przeszłości rzadko się to udawało. Podobnie
jest z ziemią, którą sprzedają indywidualni rolnicy.
Nic więc
dziwnego, że automatycznie nasuwa się się pytanie: "Skąd to nagłe
zainteresowanie?" Przyczyn jest wiele. Pierwszym takim czynnikiem jest
niewątpliwie fakt wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. Na Zachodzie grunty
orne są sporo droższe. Polscy rolnicy wykupują teraz rodzimą ziemię, bo albo
obawiają się, że cena wzrośnie także w naszym kraju i nie będzie ich później
stać na powiększenie swoich gospodarstw, albo właśnie licząc na wzrost cen chcą
teraz kupić ją taniej, aby później sprzedać drożej.
Drugim -
prawdopodobnie ważniejszym - powodem tego ruchu na rynku, jest prosta kalkulacja
zysków: więcej ziemi, to większe unijne dopłaty, które przysługują do każdego
hektara: gdy jest ona uprawiana można wtedy dostać pełne dopłaty, czyli 106 euro
do hektara, a za samo posiadanie gruntu właściciel dostanie niecałe 45 euro. Co
ciekawe na to dofinansowanie mogą liczyć nie tylko rolnicy z prawdziwego
zdarzenia. Wystarczy bowiem, że ktoś posiada dosłownie kawałek łąki, pastwiska,
czy po prostu hektar zaoranego pola i po złożeniu odpowiednich formularzy,
unijne pieniądze trafią do kieszeni.
Na wzrastające zainteresowanie
ziemią ma wpływ jeszcze jeden, bardzo ważny czynnik: w ubiegłym roku sprzedaż
państwowej ziemi była ograniczona, bo ANR - wobec niejasności przepisów -
trzymała grunty na ewentualne rekompensaty dla Zaburzan. Na początku roku
przepisy się zmieniły i mogą już ziemię sprzedawać.
Jakby na to nie patrzeć, ziemia idzie jak przysłowiowe
ciepłe bułeczki, osiągając z przetargu na przetarg, coraz to wyższe ceny. Czy
dorównają one cenom w reszcie krajów UE, czy dojdzie do ich zrównania? Czas
pokaże.