Premier pogroził palcem PSL - przestrzegł przed możliwością zerwania koalicji, jeśli ludowcy będą sabotować reformy rządu. Ale wśród polityków Platformy Obywatelskiej panuje przekonanie, że była to tylko "medialna demonstracja stanowczości", bo Donald Tusk nie ma powodów do wyrzucania PSL. Poza tym ludowców nie ma kim zastąpić, gdyż premierowi opłaca się bardziej nieformalna współpraca z Ruchem Palikota lub SLD niż podpisywanie z nimi umowy koalicyjnej.
Temat ewentualnego zerwania koalicji PO - PSL wywołał sam premier stanowczymi medialnymi wypowiedziami, w których nie ukrywał, że wymaga od ludowców lojalności i poparcia dla reform, które ogłosił w exposé. Tusk stwierdził, że jeśli PSL będzie przeciwko "koncepcjom rządu", to dalsza współpraca będzie niemożliwa. I od razu pojawiły się pytania, czy coś pęka w koalicji, czy dojdzie do wybuchu ostrego konfliktu między PO i PSL. Jego podłożem miałyby być np. takie kwestie, jak podniesienie wieku emerytalnego, integracja europejska, wprowadzenie euro, reforma KRUS i podatków rolniczych. Jeśli jednak Donald Tusk chciał pogrozić ludowcom, to nie odniósł zamierzonego skutku, bo ani Waldemar Pawlak, ani inni politycy PSL nie wierzą w rozpad koalicji, tak samo zresztą jak działacze Platformy.
Poseł Małgorzata Kidawa-Błońska, wiceprzewodnicząca klubu PO, którą trudno podejrzewać o "gorącą sympatię" do PSL, stwierdza jednoznacznie, że "koalicja ma się dobrze". Jej zdaniem, obie partie dobrze się dogadują i nie ma obaw, aby miało się to zmienić. Kidawa-Błońska wskazuje, że w poprzedniej kadencji Sejmu koalicjanci też różnili się w wielu kwestiach, ale to nie zaszkodziło koalicji. Podobnego zdania jest inny z wiceszefów PO poseł Grzegorz Schetyna. - Partie mają różne programy, ale poprzednia kadencja pokazała, że dobrze współpracujemy. Nie ma dobrej alternatywy koalicji PSL - PO - stwierdził były marszałek Sejmu. Schetyna zauważył zresztą, że spraw trudnych na pewno nie zabraknie, ale dzięki rozmowom zawsze można dojść do porozumienia. Ponadto wskazuje on, że przecież jeszcze nie ma konkretnego rządowego projektu ustawy, np. o podniesieniu wieku emerytalnego, więc nie ma też powodów do wewnętrznych zgrzytów i kłótni.
Spokojnie do sprawy podchodzi wicepremier Waldemar Pawlak. Prezes PSL broni koncepcji swojej partii w kwestiach emerytur czy integracji unijnej i strefy euro, ale podkreśla, że "PO zapędziła się za daleko" ze swoimi pomysłami. I zapewnia o woli współpracy. Rzecznik PSL Krzysztof Kosiński otwarcie mówi, że nie wierzy w rozpad koalicji. - Nie sądzimy, żeby PO chciała zerwać koalicję i budować ją w oparciu o relację z Ruchem Palikota i SLD - stwierdza Kosiński i podkreśla, że sam Donald Tusk deklaruje wolę negocjowania z ludowcami szczegółów projektu reform finansów publicznych, o jakich mówił w exposé. Także poseł Eugeniusz Kłopotek, który nieraz krytykował PO za niektóre posunięcia i jest jednym z ostrzejszych recenzentów rządu, jest spokojny o przyszłość koalicji. - PO i PSL są w stanie się porozumieć - mówi Kłopotek. Skoro więc i w Platformie, i w partii ludowej nie widać chęci do zrywania porozumienia, to dlaczego Donald Tusk o tym mówi?
Mam alternatywę
Poprzez wywołanie tematu ewentualnej zmiany partnera koalicyjnego Donald Tusk prowadzi kolejną polityczną grę. Polega ona na tym, że premier pokazuje ludowcom i społeczeństwu, że ma alternatywę, że nie jest skazany na bycie w jednym rządzie przez kolejne cztery lata z PSL. I wszystko w takim razie zależy od ludowców: jeśli nie będą postępować tak jak "opozycja w rządzie", ale będą lojalnie popierać projekty Platformy, to wtedy koalicja PO - PSL przetrwa. A jeśli będzie inaczej, to Tusk zaprosi do rządu Ruch Palikota lub SLD, które są gotowe do takiej współpracy. Trzeba jednak pamiętać o tym, że także w poprzedniej kadencji parlamentu nieraz pojawiały się pogłoski, że szykowana jest koalicja PO - SLD, bo ludowcy "nie chcą poprzeć reform". Ale na plotkach się kończyło, bo Tusk nigdy nie miał powodów i chęci do zrywania koalicji, wszak obie partie nie różniły się aż tak, żeby groziło to wielką awanturą i politycznym rozwodem. Teraz jest tak samo.
- Donald Tusk postraszył ludowców i na tym to się skończy - mówi nam anonimowo jeden z działaczy PO wysokiego szczebla. Nie chce podawać nazwiska, bo prowadzi akurat rozmowy z ludźmi premiera na temat ewentualnej pracy w rządzie. - Moim zdaniem, ale ni tylko moim, bo to samo mówili mi posłowie naszej partii, była to typowa PR-owska zagrywka premiera. Donald Tusk pokazał się w mediach jako twardy polityk, zdecydowany na przeprowadzenie trudnych reform. To był zresztą nie tylko sygnał skierowany do koalicyjnego partnera, ale premier chciał też w ten sposób przekonać finansistów, banki, fundusze inwestycyjne, że Polska przeprowadzi obiecywane reformy. I myślę, że PSL też tak to odebrało i ludowcy nie boją się zerwania umowy koalicyjnej - wyjaśnia rozmówca.
Z kolei jeden z posłów Platformy zdradza nam inne szczegóły partyjnej strategii. Powołuje się przy tym na rozmowy z osobami z bliskiego otoczenia premiera Tuska, którzy uspokajają, że szef rządu ani myśli o zmianie koalicji już na początku kadencji. - Teoretycznie oczywiście można by do rządu wpuścić Ruch Palikota, bo mielibyśmy większą przewagę głosów nad opozycją. Tylko po co? - pyta poseł. - Janusz Palikot i tak będzie w najważniejszych sprawach nas popierał, także wtedy, gdyby np. jakaś ustawa nie zyskała akceptacji PSL, bo byłaby niekorzystna dla jego elektoratu. A zaproszenie Janusza Palikota do rządu i uczynienie z niego wicepremiera wpędziłoby nas w ogromne polityczne kłopoty. Czy wtedy zdejmiemy krzyże wiszące w Sejmie i Senacie, jak domaga się tego ta partia? Czy zgodzimy się na liberalizację ustawy antyaborcyjnej i aborcję na życzenie? Czy zalegalizujemy układy homoseksualne, nadając im status "małżeństw"? Czy zalegalizujemy narkotyki i prostytucję? Jasne że nie, więc niemożliwe, aby taka koalicja formalnie powstała. Bo wtedy rozpadłaby się Platforma, a Tusk straciłby fotel premiera. Palikot poza koalicją to najwygodniejsze rozwiązanie dla premiera - wyjaśnia parlamentarzysta. Z tych samych powodów także rzecznik PSL Krzysztof Kosiński nie wierzy w powstanie koalicji PO - Ruch Palikota. - Nie sądzimy, że są w PO takie osoby, które chciałyby realizować program zdejmowania krzyży, legalizację marihuany czy sutenerstwa - zapewnia Kosiński.
A może z Millerem?
Mało prawdopodobna jest także formalna koalicja PO - SLD. Co prawda postkomunistyczna lewica marzy o takim porozumieniu, bo jest to jedyny, wydaje się, ratunek dla topniejącego i będącego w defensywie SLD, ale Tuskowi to się nie opłaca. Dlaczego? Bo SLD ma o dwóch posłów mniej niż PSL, a nie wiadomo, czy ten klub wkrótce nie zostanie jeszcze bardziej okrojony, bo cały czas trwa proces "wyjmowania" z SLD ludzi przez Ruch Palikota. I wkrótce mogłoby się okazać, że koalicja PO - SLD utraciłaby większość i Tusk byłby zdany na łaskę Palikota i jego posłów.
To prawda, że koalicja rządowa może być ratunkiem dla SLD, który pod wodzą Leszka Millera mógłby pokazać, że jako jedyna lewicowa siła ma wpływ na rzeczywistość polityczną w Polsce. Działacze SLD są również niezwykle głodni stanowisk, a nowy-stary szef partii potrzebuje jakiegoś sukcesu, by dodać wiary zrezygnowanym politykom postkomunistycznej partii. Oczywiście z wizerunkowego punktu widzenia współpraca w rządzie z Millerem byłaby dla Tuska korzystniejsza niż z Palikotem, trzeba wszak brać pod uwagę i to, że SLD ma wciąż wielu swoich ludzi lub przynajmniej sympatyków w mediach, dużym biznesie, nie wspominając o różnych służbach. Leszek Miller mógłby więc wnieść do rządu spory "posag". - Ale sojusz z Sojuszem jest mało prawdopodobny - uważa parlamentarzysta PSL. Jest przekonany, że jego partia nie ma się czego z tej strony obawiać. A to dlatego, że w PO jest zbyt wielu polityków niechętnych współpracy z lewicą i chodzi nie tylko o tzw. skrzydło konserwatywne.
Z rozmów z innymi politykami Platformy Obywatelskiej dowiedzieliśmy się, że jest jeszcze jeden bardzo istotny szczegół, który na obecnym etapie przekreśla możliwość wejścia postkomunistów do rządu: Donald Tusk nie ufa Leszkowi Millerowi. Przewodniczący PO ma świadomość, że były eseldowski premier to sprytny polityk, którego nie można lekceważyć, a gdyby znalazł się w rządzie, mógłby napsuć sporo krwi samemu premierowi i jego partii. - Może stwierdzenie, że Tusk się boi Millera, jest za mocne, ale na pewno ma podstawy, żeby go się obawiać. Lepiej więc jest trzymać go z dala od władzy - mówi senator Platformy Obywatelskiej.
Pawlak jest OK
I w PO, i w PSL panuje przekonanie, że do zerwania koalicji nie dojdzie, bo w obecnym parlamencie Donald Tusk nie znajdzie lepszego partnera do współpracy niż Waldemar Pawlak. Obaj znają się już bardzo dobrze i choć prezes ludowców ma wiele własnych pomysłów gospodarczych czy politycznych, które nieraz irytowały i irytują Tuska, to jednak Pawlak wie też, gdzie jest granica tej "opozycji w rządzie" i co robić, żeby jej nie przekroczyć. I wiadomo, że jest to zwyczajnie element szerszej strategii polegającej na tym, że PSL musi się czymś odróżniać od Platformy, bo inaczej groziłaby ludowcom kompletna marginalizacja. Ponadto za kilka miesięcy ludowcy mają krajowy kongres, który będzie wybierał nowe władze stronnictwa. Rękawicę wyborczą Waldemarowi Pawlakowi ma zamiar rzucić poseł Janusz Piechociński. Jest poza rządem i może łatwo punktować różne błędy i zaniechania Pawlaka, aby w ten sposób osłabić jego pozycję przed zjazdem. - Premier, atakując PSL i grożąc nam wyrzuceniem z rządu, gra tak naprawdę na Waldemara Pawlaka. Chce postraszyć naszych działaczy, że jak będziemy się stawiać, to nam podziękuje za współpracę: stracimy nie tylko ministrów, ale i wiele innych stanowisk w rządzie i administracji państwowej. A wicepremier będzie mógł się tłumaczyć na kongresie i osłabiać krytyczne głosy, że nie może być za ostry, bo wiadomo, czym to grozi. Nie wiem, czy to jest przemyślana strategia premiera, ale nie zdziwiłbym się, gdyby tak było - wyjaśnia nam poseł PSL, zwolennik Janusza Piechocińskiego. - Zresztą Janusz też nie myśli o porzuceniu koalicji, choć inaczej sobie wyobraża współpracę z PO - dodaje.
9087245
1