Kandydaci do Parlamentu Europejskiego pomylili wybory - twierdzą specjaliści od marketingu politycznego. Okłamują wyborców, obiecując im to, czego nie są w stanie zrobić w Brukseli. Chyba, że traktują tę kampanię jako... start do wyborów krajowych.
Walka z bezrobociem, zwiększenie wysokości zasiłków z pomocy społecznej, podwyżki rent i emerytur, przyspieszenie aktywizacji gospodarczej wsi, równy dostęp do edukacji - to hasła, którymi przed niedzielnymi wyborami do Parlamentu Europejskiego partie polityczne i komitety wyborcze próbują przyciągnąć do siebie.
Wszystkie hasła, slogany i obietnice poprawy wyborcy gdzieś już jednak widzieli i o wszystkim słyszeli. Ale przed innymi wyborami, bo krajowymi. I o ile wyborcy mają prawo nie wiedzieć, że w Parlamencie Europejskim nie walczy się o dobro jednostki i danego kraju, a o dobro całej Europy, o tyle politycy i kandydaci wiedzieć o tym powinni. I albo wiedzą - i oszukują wyborców, albo nie wiedzą - ale wtedy nie powinni kandydować.
"Odnoszę wrażenie, że nasi politycy kampanię do Parlamentu Europejskiego traktują jako wstęp do wyborów do polskiego parlamentu" - mówi dr Andrzej Stelmach, politolog, wykładowca UAM. - "To dla nich istotny chwyt reklamowy. Przypomną o sobie, pokażą się na plakatach. Zostaną zauważeni. Dla większości z nich liczy się tylko kariera polityczna w kraju, bowiem zdają sobie sprawę z tego, że nie dostaną się do Parlamentu Europejskiego".
Kandydat wcześniej powinien już wiedzieć w jakiej komisji parlamentarnej będzie pracował i na czym będzie polegać jego praca. Ale większość naszych kandydatów tego nie wie... Zamieszczane na ulotkach i plakatach hasła pasują bowiem bardziej do wyborów do polskiego, a nie europejskiego parlamentu.