Jak podaje wyborcza.biz, Epidemia Escherichią coli będzie kosztować niemiecką służbę zdrowia co najmniej kilkaset milionów euro - alarmują kasy chorych. Szpitalom, które opiekują się zakażonymi, kończą się pieniądze i zapasy krwi.
- Liczba zachorowań spada. Najgorsze już jest za nami - zapewniał wczoraj federalny minister zdrowia Daniel Bahr. Ale w jego głosie nie było słychać ulgi. Bo to, że do szpitali zgłasza się mniej osób z objawami infekcji Escherichią coli, nie znaczy, że epidemia, która wybuchła w Niemczech miesiąc temu, wygasła. - Jeszcze nie odwołujemy alarmu. Będą nowi pacjenci i będą też kolejne przypadki śmiertelne - stwierdził Bahr.
Bakteria, która wydziela toksyny powodujące niewydolność nerek i rozpad krwinek, zabiła już 24 osoby (dwie zmarły wczoraj). W całym kraju wykryto prawie 2,5 tys. przypadków zakażenia, co czwarty chory jest w ciężkim stanie.
W Hamburgu i Bremie w północnych Niemczech, gdzie bakteria zbiera największe żniwo, na oddziałach 17 szpitali leży kilkuset ciężko chorych. Zajmują całe oddziały intensywnej opieki. Nawał pacjentów jest tak wielki, że odwołuje się planowane operacje, a lżej chorych zwalnia się do domów. Lekarze pracują na 14-dniowych zmianach.