Producenci żółtego sera, m.in. z regionu łódzkiego, wydali wojnę produktom seropodobnym, które zalewają nasz rynek. Żądają zmiany ich nazwy oraz wycofania z półek, na których leżą prawdziwe sery - pisze "Dziennik Łódzki".
"To niedopuszczalne, aby trocinowe wypełniacze podszywały się pod pełnowartościowe produkty" - oburza się Jan Dąbrowski, prezes Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej w Łowiczu.
Kilogram sera kosztuje około 14 - 16 zł, a substytutu poniżej 10 zł. Lechosław Marach, wiceprezes OSMl w Ozorkowie, uważa, że konsumenci są wprowadzani w błąd. "Nie wiedzą, że kupują substytuty".
Większość substytutów jest sprowadzana z zagranicy, np. z Holandii. Trudni się tym na przykład warszawska firma Pami, która dostarcza wyroby seropodobne do sklepów m.in. w naszym województwie. "Na polski rynek wprowadzamy analog sera" - podkreśla pracownica Pami. "Nie stosujemy nazwy ser. Poza tym na opakowaniu podajemy skład, z którego wynika, że w produkcie są inne dodatki poza mlekiem.
"Zgodnie z dyrektywą Komisji Europejskiej, ser musi być w 100 procentach wyprodukowany z mleka krowiego" - mówi Bogdan Pietrzak, rzecznik prasowy GIIH. "Tymczasem w jednej piątej skontrolowanych sklepów reporterzy "Dziennika Łódzkiego" znaleźli wyroby seropodobne, które w nazwie miały słowo ser. Na ich opakowaniach nie podano składu produktów ani informacji o zawartości składników pozamlecznych.