Moniecki Peksad miał być konkurencją dla białostockiego PMB. Na początku wydawało się, że tak będzie. Wędliny szły jak woda, a klientów przybywało. Po kilku miesiącach coś pękło i z dnia na dzień pracownicy i dostawcy przestali dostawać pieniądze. Długi liczą w milionach złotych.
Do dziś ludzie zachodzą w głowę, jak w rok można rozłożyć dobrze prosperującą firmę na łopatki. Roman Kreczkowski był w Peksadzie kierowcą. Historia zakładu w jego ustach brzmi jak prawdziwa sensacja. Na początku wydawało nam się, że chwyciliśmy pana Boga za nogi. Regularne pensje i kompetetne kierownictwo. Gdzieś na początku roku wszystko zaczęło się psuć. Przyszedł nowy szef działu sprzedaży i poleciały w dół wyniki, a w ostatnim miesiącu nie wypłacili nam pieniędzy – opowiada Kreczkowski.
Zakład Produkcji Wędlin Peksad zaczął produkować jeszcze w 2001 roku. Barbara
Sadowska, żona ówczesnego prezesa PMB została właścicielem jedynego w Mońkach
zakładu wędliniarskiego. Leszek Sadowski faktycznie kontrolował firmę. Bardzo
szybko udało mu się rozkręcić interes. Zatrudnił przewoźnika, który rozwoził
mięso do Białegostoku, Olsztyna, Warszawy, a nawet Lublina. Sadowski dzwonił do
najlepszych firm z całego kraju i prosił o dostarczenie towaru. Przywozili
narzędzia, przyprawy, paliwo opałowe. Sadowscy ociągali się z płaceniem.
Tłumaczyli, że akurat teraz nie mają za co, ale na pewno uregulują wszystkie
zaległości. Oni byli jak do rany przyłóż. Dobrzy, religijni ludzie, szkoda
tylko, że to tylko fasada – kręci głową Zbigniew Szeląg, właściciel ubojni,
położonej kilkaset metrów od Peksadu. Sadowscy nie zapłacili mu przeszło 100
tysięcy złotych za mięso.
Nie trzeba było długo czekać na efekt domina.
Długi rosły, bo Sadowscy nie płacili już nikomu. Jeden z byłych pracowników
mówi, że któregoś dnia do pracy przyszedł nowy kierownik działu sprzedaży.
Wszyscy podejrzewali, że on rozłoży finansowo zakład. Ale jaki miał w tym cel ?
– zastanawiają się. Jeden z bardziej rozmownych pracowników nie ma wątpliwości.
Sadowscy robili to celowo. Prawdopodobnie wzięli kredyt z banku większy, niż
wartość całego Peksadu. Firma była warta około miliona złotych. Hale produkcyjne
i linie technologiczne były pożyczone. Nieoficjalnie mówi się, że Sadowscy
wzięli prawie 4 miliony złotych kredytu. Jaki bank udzielił im takiej
pożyczki? – głowią się wierzyciele.
Białostocki Kredyt Bank współpracował z Peksadem od 2002 roku. Choć dyrekcja
banku, zasłaniając się tajemnicą bankową, o pożyczce nic nie chce mówić,
wszystko wskazuje na to, że to oni za grube pieniądze przejęli teren zakładu w
połowie czerwca. Już w maju zakład praktycznie nie funkcjonował. Właściciele
zaczęli kombinować, jak tu wybrnąć z bagna, w które sami wpadli – mówi jeden
z większych wierzycieli.
Właśnie w maju doszło do dziwnych transakcji.
Formalny właściciel Peksadu Barbara Sadowska zrzekła się swoich udziałów za 100
tysięcy złotych na rzecz męża, który już szefem PMB nie jest. Sadowski odkupuje
udziały od żony, jako... udziałowiec prężnie działającej warszawskiej spółki
Agraimpex. Tym samym pogrzebano ostatecznie Peksad.
Ci z wierzycieli,
którzy chcą odzyskać 50, 100 i 200 tysięcy złotych czasami podchodzą pod dom
Sadowskich w Mońkach i Białymstoku. Czasem widzą, jak ktoś się tam kręci, chowa
za firanką. Tak naprawdę nie wiem, czy uda się ściągnąć tak ogromne sumy
– przyznaje Jan Łempicki, radca prawny, prowadzący sprawę jednego z większych
wierzycieli. Potrzebne są jakieś nieruchomości, majątek do ściągnięcia, a ich
po po prostu nie ma. Jak to nie ma ? – pytają rozgoryczeni
wierzyciele. A trzy domy ? Może i dałoby się ściągnąć – mówią prawnicy,
ale na pewno nie zaspokoiłoby to tych największych wierzycieli. Sporo ludzi
trzyma w rękach wyroki o nakaz zapłaty. Jedni jeszcze wierzą w sprawiedliwość,
drudzy tę wiarę dawno już stracili. Ci, którzy nie potrafią rozpychać się
łokciami i z pełną premedytacją walczyć o swoje nie wiedzą nawet, gdzie teraz
szukać Sadowskich. Wolą machnąć ręką, jeśli chodzi o 5, czy 6 tysięcy.
Kilkunastu pracownikom nie płacono regularnych pensji od ostatnich 2 miesięcy.
Kłopoty były nawet z wydaniem zaświadczeń pracy. Zakład padł, a oni zostali na
lodzie. Część jest na bezrobociu, część zdążyła się gdzieś już zaczepić, ale
naszych pieniędzy jak nie było, tak nie ma – mówi były kierowca
Peksadu.
Upadek Peksadu obrazowo i żartobliwie opisuje jeden z byłych
pracowników. Towar na początku dostarczany był trzytonowym samochodem, a na
końcu starym, rozklekotanym Żukiem. Dzienny dochód monieckiego zakładu zamykał
się w 10, w porywach 20 tys. złotych. Dziś o swoje pieniądze upominają się
przedsiębiorcy z Gdańska i Olsztyna. Dowozili tonami towar, pokonywali setki
kilometrów, a w drzwiach Peksadu witali ich Sadowscy z uśmiechem na twarzy.
Zawsze znajdował się pretekst, żeby nie wypłacić nam natychmiast pieniędzy –
narzeka dostawca przypraw z Gdańska. Myśmy naiwnie czekali, niestety
bezskutecznie. Dopiero po kilku miesiącach szliśmy do sądu. Do policjantów w
Mońkach nie doszły żadne sygnały od poszkodowanych. Komendant dziwi się, kiedy
słyszy o wybrykach Sadowskich.
Wygląda jednak na to, że przynajmniej przez jakiś czas będą bezkarni. Komornik nie ściągnie lwiej części długu. Właściciel przyzakładowej ubojni nie chce mieć już kłopotów z Sadowskimi. Komornik pomógł mi odzyskać 60 tysięcy, ale co z tego jak są mi jeszcze dłużni prawie dwa razy tyle – skarży się. Zostawię to w spokoju i będę robił dalej swoją robotę.