61 rolników z powiatu chrzanowskiego ma problemy z prokuraturą, bo bez zezwolenia weterynarza prowadzili ubój zwierząt. Nic nie pomogą tłumaczenia, że mięso miało pójść na własny użytek. Nawet jeśli tak było, potrzebna była na to zgoda lekarza. Prokuratura przypuszcza jednak, że rolnicy mogą mieć na sumieniu znacznie poważniejszy grzech - wprowadzanie mięsa do nielegalnego obrotu.
Rolnicy wkopali się sami - chcieli przechytrzyć nadzór weterynaryjny, ale nie znali dokładnie przepisów i wpadli w tarapaty. Zasady są takie, że jeśli krowa hodowana w gospodarstwie padnie, rolnik ma tydzień, aby powiadomić o tym Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, która następnie wykreśla zwierzę z ewidencji. Chrzanowscy rolnicy sumiennie wywiązywali się z tego obowiązku. Zgłaszali w ARiMR, że albo zwierzę padło, albo zostało "ubite z konieczności", czyli nie nadawało się do dalszej hodowli.
Nie wiedzieli jednak, że przepisy wymagają w takich przypadkach przedstawienia zaświadczenia od firmy zajmującej się utylizacją padniętych zwierząt albo świadectwa weterynarza, który dał zgodę na ubój. Podejrzani takich dokumentów nie mogli przedstawić. Teraz muszą wyjaśnić, co stało się z bydłem, wykreślonym z agencyjnego rejestru. Prawie pewne jest, że zwierzęta zostały nielegalnie ubite, a prokuratura dopuszcza również możliwość, że mięso zostało następnie nielegalnie wprowadzone do sprzedaży. Podejrzanym grozi do dwóch lat więzienia, ale niewykluczone, że ze względu na niską szkodliwość społeczną kara będzie minimalna.
W jednostkowych przypadkach zjawisko rzeczywiście ma marginalne znaczenie, bo ileż mięsa może sprzedać nielegalnym handlarzom jeden rolnik. Dopiero po ich zsumowaniu skala problemu staje się widoczna. Jak się bowiem szacuje, szara strefa na rynku mięsa wynosi przynajmniej kilka procent legalnej sprzedaży, czyli ponad milion sztuk zwierząt rzeźnych.
Dwa lata temu NIK stwierdził, iż co piąte zwierzę rzeźne - rocznie kilka milionów sztuk bydła, trzody chlewnej i owiec - trafiało do nielegalnego obrotu.
- Są to zdecydowanie przesadzone dane, ale nie ulega wątpliwości, że problem jest i to poważny - mówi Jacek Leonkiewicz z Głównego Inspektoratu Weterynarii.
Przykład z Torunia z końca ub.r. pokazuje, że wystarczą 22 kilogramy zainfekowanej pasożytami kiełbasy, aby zarazić włośnicą 77 osób. To zresztą tylko jeden z wątków w głośnej sprawie "producenta" mięsa i wędlin ze Starogardu Gdańskiego, który przed świętami Bożego Narodzenia w 2003 r. zaczął sprzedawać kiełbasę zakażoną włośniem krętym. Na 132 osoby, które ją zjadły, objawy chorobowe wystąpiły u 63 osób, w tym czworga dzieci. Choroba dotknęła mieszkańców Bydgoszczy, Torunia, Gdańska, Gdyni, Sopotu oraz 11 miasteczek i wsi województw kujawsko-pomorskiego i pomorskiego.
Sprawa starogardzka to najpoważniejszy w ciągu paru ostatnich lat przypadek zbiorowego zarażenia włośnicą, ale nie jedyny. W 2000 r. stwierdzono zachorowania u 36 osób. Rok później chorowały 52 osoby. W 2002 r. stwierdzono wystąpienie włośnicy u 42 osób. W 2003 r. zanotowano ogółem 40 przypadków zachorowań.
- Niestety, istnieje społeczne przyzwolenie dla nielegalnego handlu mięsem. Trudno zrozumieć ludzi kupujących te wyroby, bo przecież są one niewiele tańsze od produktów dostępnych w sklepie - mówi Wiesław Różański, prezes Stowarzyszenia Wędliniarzy i Rzeźników Rzeczpospolitej.
Górę nad obawami przed zarażeniem włośnicą bierze chęć skosztowania "swojskich" wyrobów, niepodlanych solanką i niewzbogaconych dodatkami chemicznymi. Ładny wygląd i intensywny zapach sprawiają, że amatorów na mięso pochodzące "od gospodarza" nie brakuje. Handlarzy nie trzeba daleko szukać. W Krakowie można ich spotkać chociażby na Starym Kleparzu. Wczoraj nie było wprawdzie przesiadującej tutaj zazwyczaj kobiety z "cielęcinką", ale za to na dwóch stoiskach leżały "świeże, dzień wcześniej ubite" kurczaki. Ceny od 13 do 16 zł za tuszkę. Sprzedawczyni zapytana, czy mięso było badane, odpowiedziała rezolutnie: "Tak, przeze mnie".
- Mięso dostępne w handlu musi mieć świadectwo badań wystawione przez lekarza weterynarii. Dotyczy to również produktów dostępnych w sprzedaży bezpośredniej, a więc np. na placu targowym - mówi Krzysztof Zieliński, powiatowy lekarz weterynarii w Chrzanowie.
Zezwolenia weterynarza nie wymaga ubój gospodarski, czyli z przeznaczeniem na własny użytek. Poza jednym wyjątkiem, który dotyczy mięsa wołowego i cielęciny. Ze względu na profilaktykę choroby BSE ubój bydła może się odbywać wyłącznie w ubojni pod nadzorem lekarza weterynarii, a narządy najbardziej zagrożone obecnością prionów muszą zostać zutylizowane. Niedopełnienie tych warunków traktowane jest jak ubój nielegalny! Ważna uwaga: do 1 maja rolnik mógł ubić we własnym gospodarstwie bez obecności lekarza cielę do 3 miesiąca życia. Od początku maja przepis ten już nie obowiązuje! Również w przypadku cielaków ubój musi się odbywać w ubojni.