Polska zablokowała 10 kwietnia zawarcie umowy o włączeniu nowych członków Unii Europejskiej do porozumienia gospodarczego UE z Norwegią, Islandią i Liechtensteinem.
Rząd walczy o utrzymanie taniego importu norweskich i w mniejszym stopniu islandzkich śledzi, makreli i łososi dla uzależnionych od niego polskich przetwórni rybnych.
Nie ma porozumienia. Jest kraj kandydujący, który nie jest zadowolony z proponowanego kompromisu, przede wszystkim w kwestii kontyngentu bezcłowego w imporcie ryb z Norwegii i Islandii do poszerzonej UE – oświadczył rzecznik Komisji Europejskiej Diego de Ojeda po rundzie rokowań w tej sprawie.
Stojący na czele delegacji polskiej wiceminister spraw zagranicznych Jan Truszczyński podkreślił, że Polska nie jest osamotniona, bo podobne stanowisko zajęły Litwa, Łotwa i Estonia. Ale dyplomaci unijni mówią, że bez Polski nie ośmieliłyby się one blokować kompromisu akceptowanego przez Unię. Wbrew oczekiwaniom nie przyjęto więc w czwartek protokołu do traktatu o Europejskim Obszarze Gospodarczym (EOG), wiążącego Norwegię, Islandię i Liechtenstein z Unią. Na mocy protokołu kraje przystępujące do Unii powinny równocześnie wejść do EOG. W tym celu protokół musi być ratyfikowany przez wszystkie zainteresowane państwa równolegle z Traktatem Akcesyjnym – podstawą prawną poszerzenia samej Unii.
Według Truszczyńskiego, bezcłowe kontyngenty, które w imieniu całej poszerzonej Unii uzgodniła z Oslo i Reykjavikiem Komisja Europejska, nie zapewniają kontynuacji odpowiedniego dostępu do taniego surowca polskiemu przetwórstwu rybnemu. Są bowiem za niskie w stosunku do dotychczasowego importu śledzi i makreli do Polski i innych krajów przystępujących do Unii, nie obejmują w ogóle łososi, a poza tym nie gwarantują odpowiedniego dostępu do nich polskim zakładom przetwórstwa rybnego. Kontyngenty powinny być zarządzane w sposób, który dawałby "wystarczającą pewność naszym przetwórcom, że ktoś inny, bardziej sprawny od nich i lepiej obeznany z procedurami, nie sprzątnie im sprzed nosa owego bezcłowo wwożonego do Unii surowca rybnego" – podkreślił Truszczyński.
Chodzi o los połowy polskich zakładów rybnych uzależnionych od importu tanich ryb. Znajdują się one głównie na Wybrzeżu i zatrudniają łącznie 25 tysięcy ludzi.