W Sejmie zapytano niedawno ministra rolnictwa, czemu zgodził się na
kontrolę polskich rzeźni, przetwórni mięsa i mleczarni przez rosyjskie służby
weterynaryjne, skoro jesteśmy członkiem UE i nie musimy w pojedynkę negocjować
warunków handlu. Czy nasza ustępliwość nie spowoduje, że będziemy przez Rosję
gorzej traktowani niż pozostałe kraje unijne?
Minister Wojciech
Olejniczak starał się rozwiać te obawy. Stwierdził na wstępie, że w Polsce mamy
1700 zakładów przetwórstwa rolno-spożywczego, które spełniają wszelkie normy i
standardy UE. Spośród nich około 400 chce eksportować żywność także poza Unię
Europejską, głównie na rynek rosyjski. One dobrowolnie zgodziły się poddać
dodatkowej kontroli, która nie jest czymś niezwykłym, bo firmy niemieckie
eksportujące mięso do Rosji również są objęte taką kontrolą. Mechanizm
dodatkowych kontroli zaakceptowali też eksporterzy drobiu w USA.
My nie mamy
nic do ukrycia – mówił szef resortu rolnictwa. Każdy kto chce zobaczyć, w jakich
warunkach jest produkowana w Polsce żywność, może to uczynić. Najgorszą rzeczą
byłoby, gdybyśmy zamknęli zakłady przed kontrolerami. Mogłoby to świadczyć, iż
coś w nich jest nie w porządku.
Eksporter może, oczywiście, nie wpuścić żadnego kontrolera. Ale my nie nakażemy kontrahentom z Rosji, by przyjeżdżali do nas i kupowali nasze sery czy wędliny. Zatem jedynym sposobem jest dobra współpraca. Dzięki niej udało się wyeksportować na Wschód znacznej nadwyżki polskiej wołowiny i wieprzowiny w latach, kiedy mieliśmy ogromne problemy z utrzymaniem cen na poziomie gwarantującym opłacalność produkcji.
Niektórzy podnoszą kwestię kosztów dodatkowej kontroli. Wyliczają, ile trzeba zapłacić za hotele, przejazdy, diety itp. Zdaniem ministra, nakłady te zwrócą się wielokrotnie, ponieważ do eksportu poza UE przysługują dopłaty ze wspólnotowej kasy w Brukseli. Opłaca się mieć dobre kontakty handlowe z naszymi partnerami na wschodzie, bo im więcej będziemy do nich eksportować żywności, tym lepiej wykorzystamy limity dopłat.