Z Krystyną Wieczorek z Lubiaszowa w gminie Wolbórz w łódzkim , poetką, pisarką i autorką książeczek dla dzieci rozmawia Grażyna Bożyk
– Zaczęłam pisać po śmierci mojego syna. Miał dziewiętnaście i pół roku. Zginął w wypadku motocyklowym. I świat mój się nagle załamał. Wpadłam w wielką depresję… ale w tym czasie także wszystko zobaczyłam inaczej na tym świecie: nagle wszystko mi śpiewało, nawet drzewa jak szumiały, owady, jak szłam to się kwiaty, trawa, wszystko mi się do stóp kłaniało. Po prostu dusza mi grała, ale smutno mi grała. Pierwszy wiersz napisałam – bo jestem poetką, mam legitymację z Lublina – Balladę o synu, o tym, co zginął.
To był jedyny pani syn?
– Nie, nie jedyny. Ale wie pani, to nie jest ważne jedyny czy nie. To był supersyn, zresztą wszystkie moje dzieci są bardzo dobre. Nie mogłam sobie dać ze sobą rady. Czułam, że w piersi chce mi coś rozsadzić. Jak usiadłam do pisania – to mi się to wszystko wysnuwało po prostu, jakbym odetchnęła z ulgą. Może kilka tysięcy wierszy napisałam. Wydałam dwa tomiki, ale nawet w domu nie mam, bo wszystkie się rozeszły.
Ale sięgnęła pani też po prozę…
– W pewnym momencie przyszła mi taka myśl, że nie wszyscy lubią poezję czytać, a chciałabym zostawić po sobie coś wartościowego, opisać obrzędy, obyczaje, historię, wychowanie bez przemocy… Ale jak? Pisać o kimś – to muszę kogoś pytać. Postanowiłam więc opisać wszystko, co jako dziecko słyszałam i zapamiętałam z opowiadań mojego ojca i mojej mamy. No i dokładać to, co sama pamiętam, co sama przeżyłam, bo po weselach chodziłam i jako druhna bardzo często występowałam. Nie było łatwo, bo mój mąż tego mojego pisania nienawidził. Jeszcze go koledzy podmawiali: Kto to słyszał, żeby baba na wsi pisała wiersze?! Świnie i krowy hodować to jej zajęcie. Jak więc tylko znalazł moje pisanie, wszystko palił… A ja i tak pisałam, kiedy tylko mogłam.
Potem dowiedziałam się o konkursie na pamiętniki nowego pokolenia chłopów polskich. W Warszawie. Postanowiłam więc po kryjomu wysłać na konkurs pracę. Mam tylko siedem klas, skąd więc mogłam wiedzieć, jak pisać. Tu, we wsi, mnie wszyscy potępiali. Widzieli mnie tylko wtedy, jak potrzebne były piosenki na dożynki czy gdzieś indziej, to układałam, a i tak gadali: Ona nie ma nic do roboty, próżniak jest. A ja wszystko zrobiłam, co trzeba było. Nie rozumieli, że mnie w duszy gra. Ale ja jestem człowiek uparty, jak coś postanowię, to wcześniej czy później – może być nawet z dużym opóźnieniem – ale to zrobię.
Nie spodziewała się więc pani takiego sukcesu?
– W ogóle. Było tych prac trzysta szesnaście z całej Polski. Autorami byli głównie ludzie z wyższym wykształceniem. Jak się okazało, tylko ja jedna byłam z podstawowym, ale dostałam od marszałka senatu wyróżnienie. Uznali, że mój Pamiętnik jest prawdziwy i dlatego drukowali go w gazecie ogólnopolskiej. Ludzie gdy przeczytali, to sobie kserowali i jeden drugiemu dawał koło kościoła do przeczytania mój Pamiętnik. A ja nawet o tym nie wiedziałam, że po tej nagrodzie nawet bez mojej wiedzy oni mieli prawo te prace wydrukować. Dowiedziałam się o tym wszystkim, jak pojechałam do Warszawy. Za dwa czy trzy lata ogłosili drugi konkurs. Prace trzeba było do trzydziestego czerwca oddać. Ja napisałam i zapomniałam, postanowiłam więc pracę osobiście oddać na Grzybowskiej.
Jak tylko weszłam i miła pani na kopercie moje nazwisko przeczytała, powiedziała: O, nasza bohaterka przyszła! Jak bohaterka – zdziwiłam się. Powiedziała mi też: Będzie pani miała autorskie za to, że pamiętniki były drukowane w gazecie. Ryszard Miazek, który wtedy był najpierw prezesem telewizji, redaktorem naczelnym „Zielonego Sztandaru” i radia też był prezesem wszystko potwierdził. Przyjechał też do mnie, artykuł nagrał. A ja jak jechałam do Warszawy, już miałam napisane pół tomu pierwszego powieści „Młyn na Stawkach”. Ręcznie – bo ręcznie piszę. Chciałam to komuś do sprawdzenia dać czy warto pisać, czy nie. Spieszyłam się, bo z Warszawy znów na pekaes zdążyć musiałam. Już wychodziłam, ale myślę sobie, co szkodzi zapytać. On taki przystępny człowiek, miły, więc odważyła się: Może mi pan doradzić, kto by mi tu moje bazgroły sprawdził, bo zaczęłam pisać sagę, ale nie wiem czy dobrze, czy narracja dobra jest, bo ja nigdy nie pisałam przecież.
– A to ja pani to zrobię – odpowiedział. Ucieszyłam się, bo facet ma kilka fakultetów, to lepszego recenzenta nie mogłam znaleźć. Zostawiłam pół tej sagi, czyli tysiąc dwieście stron rękopisu. Za dwa tygodnie przysłał list, bo telefonu nie miałam, żebym szybko dokończyła tę powieść, bo jest ona bardzo wartościowa i ważna kulturowo, bo obrzędy, obyczaje, historia, wychowanie bez przemocy, wszystko dokładnie opisane.
Siedziałam dwa tygodnie. Napisałam drugie tyle, całe dnie pisałam. Jak dostałam pieniądze – to mąż już mojego pisania nie palił.
We wsi chyba dumni z pani są…
– Wcale nie są zadowoleni. Zazdroszczą mi. Z daleka ludzie przyjeżdżają, gratulują, ale swoi to nie. Mówią, że to niemożliwe, bym ja sama pisała, mówią, że pewnie wczasowicze mi piszą… Ale co się będę sprzeczać.
Napisałam, zaraz znów drukowali w gazecie. Pan Miazek przysłał mi kolejny list, w którym napisał: Wspaniale, ale za dużo pani o miłości napisała. Na wszystkie strony myślałam, wzięłam czerwony długopis i… myślałam. Nic nie poprawiłam. Odpisałam, że nie poprawię. Ludziom bardzo się podoba. Prawie każdy mężczyzna zakochuje się w głównej bohaterce. Naprawdę, mówią to na spotkaniach, a panie znów w głównym bohaterze. Pierwszy tom jest w ogóle nienumerowany, bo ja nie miałam zamiaru w ogóle dalej pisać, ale wyszło inaczej: napisałam tom pierwszy, napisałam też drugi, mało tego – napisałam trzeci, napisałam czwarty, a będzie też i piąty. Już sporo napisałam, bo musi być do moich czasów. W czwartym tomie dopiero się urodziłam. Zdjęcia i wszystkie fakty są prawdziwe, wydarzenia historyczne sprawdzałam w archiwum i dokumentach, a wydarzenia rodzinne znam, bo od małego dziecka słuchałam opowieści ojca o dziejach mojej rodziny.
Szkoda tylko, że we własnej gminie nie mam żadnej pomocy ani promocji, nie ma moich książek w Domu Kultury, nie ma w bibliotekach…
5947612
1