Odpuśćmy już z tym rodzicielstwem na pełen etat. Napisać, że rodzicielstwo to ciężki kawałek chleba to jak nic nie napisać. Mogłoby się wydawać, że współcześnie – przy całej masie ułatwień, wynalazków, gadżetów, przy całym tym rynku produktów stworzonych wokół wychowania dzieci – ten kawałek rodzicielskiego chleba tylko powinien tracić na ciężkości. Tymczasem od dobrych już kilku lat obserwujemy trend, który powoduje, że jest dokładnie odwrotnie.
Rodzic-menedżer i „projekt dziecko”
Żyjemy w czasach, kiedy w modzie jest rodzicielstwo zaangażowane, świadome, proaktywne, na pełen etat. Rodzice przestają być tylko towarzyszami drogi, przyjmując raczej rolę senior managera w „projekcie dziecko”.
Współcześni rodzice to nie po prostu opiekunowie dzieci, ale mentorzy, trenerzy rozwoju osobistego, psycholodzy, pedagodzy, terapeuci, dietetycy. CV nabite umiejętnościami niczym domowe półki Leo Messiego zdobytymi trofeami.
Dla dobra naszych dzieci spędzamy z nimi mnóstwo czasu, inicjujemy kreatywne zabawy, codziennie wieczorem czytamy tony książek, fundujemy multum dodatkowych zajęć, wybieramy najlepsze przedszkola, w kuchni gluten liczymy na kalkulatorze, reagujemy na każdą potrzebę, prześwietlamy na wylot wszystkie dziecięce emocje zanim jeszcze w ogóle się pojawią.
Jeszcze nigdy rodzicielstwo nie wiązało się z tak dużymi oczekiwaniami. Jeszcze nigdy nie było sportem tak elitarnym: dla kompetentnych, empatycznych, wykształconych, cierpliwych, chcących się rozwijać. Chciałoby się zakończyć – chętnych do pracy w „młodym, dynamicznym środowisku”. I nawet „owocowe czwartki” się zgadzają, bo przecież odpowiednia dawka witamin dla naszego bąbelka to klucz do jego zdrowego rozwoju.
Tak wysoko postawiona poprzeczka rodzi problem bariery wejścia. Dlatego trudno się dziwić, że dzieci rodzi się coraz mniej. W dyskusji o przyczynach spadku dzietności ten aspekt nie jest zauważany. To nie prosty egoizm, ale paraliżujący strach przed rzeczywistością coraz bardziej, a nie coraz mniej wymagającą.
Pewnie można ponarzekać, że takie życie. Że nic się z tym nie zrobi. Że należy zacisnąć zęby. I że na naszych oczach rośnie pokolenie płatków śniegu, które jest niezdolne do wyrzeczeń i wysiłku. Pewnie wiele w tym prawdy. Ale jeśli faktycznie tak jest, to tym bardziej trzeba się zastanowić co zrobić, żeby było inaczej.
„Rodziców transformacji” nie było w domu
W autoeksploatacyjne rodzicielstwo wchodzimy nie tylko z powodu zewnętrznej presji kulturowych i społecznych wzorców. Pokolenie młodych rodziców często pragnie dać swoim dzieciom to czego samo nie doświadczyło od swoich rodziców – zaangażowania i uwagi. Nie wynikało to z ignorancji, ani złej woli, ale zewnętrznych warunków.
Pokolenie transformacji ciężko pracowało, aby związać koniec z końcem. Ich językiem miłości było zabezpieczenie codziennego bytu. Trudno, żeby było inaczej skoro ich generacyjnym doświadczeniem było zetknięcie z egzystencjalnym kryzysem początków III RP.
Trzeba przyznać, że w swoich zawodach odnieśli niemałe sukcesy. Startując z niczym, zostawiają kolejnemu pokoleniu naprawdę sporo. Parafrazując klasyka, nigdy tak wielu nie nadrobiło materialnego dystansu tak szybko.
Ale na inne potrzeby dzieci nie było niestety czasu. Nie było już siły. Być może, nie było ochoty. Pokolenie współczesnych 30- i 40-latków wspomina z rozrzewnieniem lata dzieciństwa, kiedy od rana do wieczora siedziało się na podwórko z rówieśnikami, grając w piłkę lub bawiąc się w chowanego.
Warto jednak skorygować ten nostalgiczny obraz o jedną kluczową zmienną: to nie był wybrany samodzielnie model wychowania, lecz konieczność. W domu często nic ciekawego na dzieciaki nie czekało.
Rodzice nie mieli czasu ani na zabawę, ani na pomoc w nauce, ani na zwyczajne codzienne spędzanie czasu, bo często, gęsto pracowali na półtora lub dwa etaty. Dlatego pokolenie wychowujące się w latach 90 i 2000. szczególnie mocno chce dać dzieciom to czego im samym brakowało.
Rodzicielstwo „zdrowego wyrąbanizmu”
Dziś, szczególnie w największych miastach, problemem nie jest wcale deficyt kompetencji rodzicielskich. Już dawno odeszliśmy od „chowu podwórkowego” na rzecz profesjonalnego zarządzania „projektem dziecko”. Współczesne trendy oczywiście nie dotarły wszędzie i do wszystkich. Co nie zmienia faktu, że ci wymagający elementarnej edukacji stają się marginalnym problemem.
Na horyzoncie pojawił się z kolei problem rodzicielskiego wypalenia i przemęczenia, który już rodzi poważne konsekwencje. To czego dziś potrzebują rodzice to nie kolejnych kursów doszkalających z rodzicielstwa, ale po prostu wypoczynku. Po okresie „zaangażowanego rodzicielstwa” pora na nową epokę – „zdrowego wyrąbanizmu”.
Wrzucenie na luz to dziś pierwsza potrzeba, nie tylko rodziców. Nasze dzieci dużo bardziej od kolejnych książek, zabawek i kursów potrzebują wypoczętej mamy i taty. Po co? Żeby zobaczyć uśmiech na ich twarzy. Zadowoleni i radośni rodzice to potrzeby dzieci, które najłatwiej ignorujemy. To błąd.
Już dzieciaki potrafią bowiem połączyć kropki, że stres, nerwy i rozedrganie rodziców mają wiele wspólnego z nimi samymi. I rosną z poczuciem z jednej strony wdzięczności za wszystkie zaspokojone potrzeby, ale i winy, że odpowiadają za to, że byli ciężarem dla swoich rodziców.
Co gorsza, często nie muszą łączyć kropek. Rodzice sami i o tym mówią. Nieraz starsze dzieci słyszą ile otrzymali od rodziców, a ci nie okazują należnej wdzięczności, najczęściej w postaci włączenia w proces ważnych życiowych decyzji.
Poziom zaangażowania rodzicielskiego często przekłada się bowiem na stopień ingerencji w życie dzieci. Managerowie, którzy raz wejdą w micromanagement, rzadko dobrowolnie z niego wychodzą. Pojawia się często nieuświadomione przekonanie, że skoro tyle „włożyłem” w projekt, to naturalnie mam prawo mieć na niego wpływ i sterować nim z tylnego siedzenia.
Ważnym elementem przygotowania do życia jest przekazanie dziecku nie tylko życiowego know-how, wszystkich kompetencji, „skilli” i innych dodatkowych funkcjonalności. Istotne jest pokazanie, że umie się czerpać radość z życia.
Dużo lepszą opcją dla dziecka jest to, żeby widziało jak mama z tatą wracają zrelaksowani po wspólnym wyjściu na tańce niż biorących nadgodziny, żeby zainwestować w dodatkowy kurs francuskiego dla „młodego”.
Lepiej żeby dziecko zjadło parówki na kolacje, ale rodzice mieli czas na ulubiony serial niż żeby słaniając się ze zmęczenia, doktoryzowali się z kolejnych książek kucharskich. Zamiast przez pół miasta zawozić dziecko do demokratycznego przedszkola, lepiej zapisać je do najbliższej placówki, a zaoszczędzony czas przeznaczyć na własne pasje.
Pachnie egoizmem? Nie bójmy się tego. Na drodze zabezpieczania potrzeb dzieci jesteśmy tak zaawansowani, że mamy dużą nadwyżkę, z której spokojnie możemy schodzić. Dwa kroki wstecz nie zrobią z nas patologicznych rodziców .
Żeby wejść na ścieżkę zdrowego dystansu, trzeba zacząć nie od działań, ale decyzji. Decyzji, że wiąże się to ze stratą. Pierwszy krok to pogodzenie się z tym, że nasz rodzicielski projekt nie będzie dopieszczony, idealnie wymuskamy, pojawia się w nim deficyty.
Być może będzie to krok najtrudniejszy, bo wokół będziemy obserwować znajomych, którzy do wychowania swoich dzieci podchodzą niczym zawodnicy curlingu szczotkujący trasę kamieni, żeby doszlusowały one po idealnej nawierzchni w sam raz do środka koła. Ale trzeba wypisać się z tej konkurencji i zagrać w grę na własnych zasadach.
Nagroda może być znacząca. To nie tylko więcej czasu, mniej stresu, lepsze samopoczucie. Ale i zdrowsza relacja z dziećmi. Jak spuścimy trochę powietrza, zejdzie też trochę szkodliwego ciśnienia. Odpuszczając ważne kwestie, nauczymy ich najważniejszych – jak rodzinę uczynić tym, czym być powinna – źródłem szczęścia i radości, a nie znużenia i frustracji.
autor: Paweł Musiałek, Prezes Klubu Jagiellońskiego, absolwent politologii i stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Jagiellońskim
źrodło: Klub Jagielloński