We wrześniu południe Polski nawiedziły powodzie i ulewy. Temat wałów przeciwpowodziowych, umocnień i zbiorników retencyjnych był żywo dyskutowany. W Krakowie świeżo wybudowany zbiornik… rozpadł się od deszczu. Tak z powodziami nie wygramy.
Inwestycja była realizowana w ramach Planu Ograniczenia Skutków Powodzi oraz Odwodnienia Miasta Krakowa[1]. Prace rozpoczęły się w lutym br. W lipcu krakowski Klimat Energia Gospodarka Wodna informował o 90 proc. zaawansowaniu prac – „Na miejscu KEGW rozpoczął już prace porządkowe, odtwarzana do stanu pierwotnego jest polna droga stanowiąca zaplecze budowy, czyszczona jest również pobliska jezdnia i pobocza, porządkowana zieleń”[2].
Zatem już w lipcu wszystko miało być gotowe, pozostało uprzątnięcie terenu po robocie. Tymczasem 16 września, podczas wielkiego testu, zbiornik na Nowej Hucie nie wytrzymał i rozpadł się pod naporem wody. Ażurowa konstrukcja popękała, osunęły się brzegi, wypłynęła woda[3]. Urzędnicy sprawę tłumaczyli tak: „Trudne warunki pogodowe wpłynęły znacząco na konstrukcję zbiornika. Zbiornik powstał na terenach zalewowych, gdzie na przestrzeni lat dochodziło do lokalnych podtopień. Zbiornik miał być odbiornikiem wód deszczowych, w planach jest budowa odwodnienia terenów sięgających aż do ul. Kocmyrzowskiej, przy okazji przebudowywanej drogi i zaplanowanego odwodnienia nastąpi stopniowe włączenie odwodnienia drogi do odbiornika, co będzie stanowiło scalony system”[4].
Czyli tłumacząc z urzędniczego na ludzki – sprawę zawalono, bo zbiornik mający chronić okolicę przed podtopieniami był budowany w deszczowych warunkach. I trzeba jeszcze sporo dodatkowych działań, by spełniał zadanie. Prezydent miasta, Aleksander Miszalski zapowiedział przyjrzenie się sprawie i wyjaśnienie jej do spodu. Miejmy nadzieję suchego spodu, bo z takimi zbiornikami retencyjnymi mieszkańcy nie mogą być spokojni, jeśli przyjdą kolejne ulewy i zagrożenia powodziowe.
(Nie)Bezpieczny kredyt
Bezpieczny kredyt 2% miał ułatwiać Polakom nabycie pierwszego mieszkania. Główne założenie to stałe oprocentowanie podczas płacenia pierwszych 120 rat. Program okazał się znacznie droższy niż pierwotnie przewidywano, przyczynił się do wzrostu cen nieruchomości na rynku i pomógł głównie bankom, deweloperom i firmom budowlanym.
Na początku rządowy program, docelowo wspierający kredytobiorców miał kosztować 11 miliardów złotych. Później okazało się, że będzie droższy o całe 5 miliardów[1].
Dodatkowo eksperci wyliczyli, że rzeczywista stopa oprocentowania jest ponad dwa razy większa od rządowych obietnic[2]. To nie wszystko. Ilekroć rząd wpada na tego typu pomysł, dosypując gotówki do poszczególnych projektów (oczywiście z pieniędzy wszystkich obywateli), tylekroć razy rynek adekwatnie reaguje podwyżką cen. Nie inaczej było w tym przypadku – „Pamiętam taką sytuację z Krakowa: ceny tak wzrosły, że kredytobiorca mimo wzięcia większego kredytu wciąż był w stanie kupić mieszkanie o takiej samej powierzchni jak bez dopłaty, zanim program został ogłoszony”[3].
Państwowe prezenty dla wybranych, na które zrzucają się wszyscy, finalnie okazują się droższe i mniej pomocne. Życie weryfikuje szlachetne założenia. I choć z programu skorzystało ponad 100 tys. osób, to na końcu cieszą się bogaci – banki i deweloperzy. Ta karuzela zdaje się nie mieć końca, bo nowy rząd planuje swoją wersję tego projektu „kredyt 0%”. Na razie jednak pieniędzy brak.