Na polskich drogach trup ściele się gęsto, a Europa wytyka nas palcami. Dlaczego? Bo na terenie zabudowanym jeździmy do 60 km na godzinę.
Ale niedługo przepis pewnie się zmieni. Wszystko w rękach posłów. Rząd przyjął projekt nowelizacji kodeksu ruchu drogowego, który przewiduje obniżenie dozwolonej prędkości na obszarze zabudowanym z 60 do 50 km na godzinę.
Powód pierwszy - troska o zdrowie i życie pieszych oraz dostosowanie polskiego prawa do wymogów europejskich. Powód drugi - ograniczenie do "pięćdziesiątki" obowiązuje niemal we wszystkich państwach Europy. Wyjątki to Białoruś, Ukraina, Serbia i Mołdawia.
Rządowej propozycji przyklaskują specjaliści od bezpieczeństwa na drogach. - Zmniejszenie prędkości o 10 km powoduje, że szanse pieszego na przeżycie przy zderzeniu z samochodem wzrastają aż o 30 proc. Gdy w 2000 r. w Warszawie wprowadzono "pięćdziesiątkę", liczba zabitych zmalała o połowę - mówi Andrzej Grzegorczyk z Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego.
Rzecznik stołecznej policji Marek Kubicki ilustruje to tak. - Człowiek, w którego uderza samochód jadący 50 km na godz., czuje się tak, jakby spadł z wysokości trzech metrów, a z prędkością 60 km na godz. - jakby zleciał z piętrowego domu - wyjaśnia Kubicki.
Dziś jedną trzecią zabitych na polskich drogach stanowią piesi. To absolutny rekord Europy. Pytanie tylko, czy te argumenty trafią do przekonania posłom i senatorom? W ostatnich latach Sejm już trzy razy nie zgadzał się na ograniczenie prędkości w terenie zabudowanym do 50 km na godz.
- Apeluję do rozsądku parlamentarzystów. Przyjęcie tego przepisu będzie miało ogromny wpływ na bezpieczeństwo - zachęca Marcin Kaszuba, rzecznik prasowy rządu.