Wciąż słyszymy powtarzany przez rządzących slogan o Polsce jako „zielonej wyspie” Europy, która obroniła się przed kryzysem i jako jedyna zanotowała wzrost gospodarczy - pisze prof. Jerzy Żyżyński na stronach NaszDziennik.pl.
Ale to jest w znacznej mierze iluzja, czyli obraz sfałszowany, nieoddający rzeczywistego stanu rzeczy. Przedstawia się wzrost podstawowej używanej do oceny gospodarki miary, jaką jest produkt krajowy brutto (PKB), nazywany też czasami dochodem narodowym – to jest z grubsza biorąc wszystko to, co w naszej gospodarce zostało wytworzone: im więcej wytworzyliśmy, tym lepiej nam być powinno, niby oczywiste.
Co zostaje „na rękę”
Ale tak naprawdę nasz dobrobyt zależy nie od tego, ile wytworzyliśmy, tylko od tego, co otrzymujemy „na rękę”, czyli co dla nas zostało z tego, co wytworzyliśmy – ta wielkość nazywa się produktem narodowym brutto (PNB) i to ona decyduje o naszym dobrobycie, oddaje rzeczywisty stan naszej gospodarki z naszego, jej obywateli, punktu widzenia. Produktem narodowym brutto jest zatem to, co dostajemy do podziału. Rocznik statystyczny określa produkt narodowy przez dodanie do produktu krajowego dochodu z zagranicy, a ten od lat jest ujemny, czyli nie jest to dochód – coś, co nas wzbogaca, lecz odpływ – coś, co nasz kraj zubaża. Ten ujemny dochód zagraniczny będę nazywał transferem za granicę – i oczywiście mówimy cały czas o saldzie, czyli o tym, co przyszło (na przykład dochody Polaków pracujących za granicą), minus to, co wyszło z kraju (dochody cudzoziemców wywiezione do ich krajów).
I warto się temu przyjrzeć. Do roku 2002 saldo tych transferów, cały czas ujemne, nie było duże, wynosiło kilka miliardów złotych, ale w 2003 r. wzrosło dwukrotnie do -12,8 mld zł, by w roku wejścia do Unii skoczyć do -40,7 mld złotych. W następnym roku spadło co prawda o 8 mld zł, ale w latach 2006 i 2007 znowu wynosiło ponad -40 mld złotych. W pierwszym roku kryzysu wyniosło „tylko” 29 mld zł, ale już rok później -47,5 mld zł i potem rośnie co roku z grubsza o 10 mld złotych.
Produkt narodowy, to, co nam zostaje do podziału, to zatem coraz mniejsza część tego, co wytwarzamy: podczas gdy w 2000 r. było to 99,2 proc., w 2011 już tylko 95,8 proc., a według wstępnych szacunków na 2012 r. nieco mniej: 95,6 procent. To, co nasza gospodarka, my wszyscy, tracimy, to w 2011 r. 4,2 proc. PKB, w 2012 r. 4,4 proc., a wszystko wskazuje na to, że te straty będą rosły. W rezultacie wzrost gospodarczy mierzony produktem narodowym brutto jest wyraźnie wolniejszy niż wzrost PKB. Na przykład w 2009 r., podczas gdy PKB wzrósł realnie, czyli po odjęciu od wzrostu liczonego w cenach bieżących inflacji mierzonej wskaźnikiem cen dóbr i usług konsumpcyjnych, o 2,1 proc., PNB zwiększył się tylko o 0,7 proc. – to praktycznie stagnacja. W 2011 r. wzrost PKB określono na 3,2 proc., a PNB zwiększył się tylko o 2,8 proc. – to jest odczuwalna różnica. Wstępne dane za 2012 r. przedstawiają jeszcze bardziej pesymistyczny wynik: wzrost PKB to 1,1 proc., a PNB zaledwie 0,8 proc. – to znowu stagnacja, niezapowiadająca nic dobrego w bieżącym roku.
Przyczyny stagnacji
Ale trzeba sobie powiedzieć, skąd się bierze ta gigantyczna i narastająca strata naszego produktu narodowego. Mówi o tym bilans płatniczy naszej gospodarki opracowywany przez Narodowy Bank Polski. Jego zasadniczą częścią jest tzw. rachunek obrotów bieżących, który tworzą saldo wymiany towarów z zagranicą, saldo usług (razem stanowią tzw. bilans handlowy – to wartość eksportu towarów i usług minus wartość importu towarów i usług), saldo tzw. transferów bieżących (prywatne i oficjalne transfery środków do kraju minus prywatne i oficjalne transfery z kraju) oraz saldo dochodów (dywidendy, zyski, apanaże prezesów itd.) – i to jest to, co umniejsza nasz dochód narodowy.
W większości krajów to właśnie bilans handlowy i transfery bieżące dominują w relacjach z zagranicą: podstawowe znaczenie ma bilans handlowy, pewnym dodatkiem, języczkiem u wagi, są transfery bieżące – to przepływy środków niezwiązane z transferem kapitałów, obejmują podatki od dochodów i majątku, składki na ubezpieczenia społeczne, świadczenia społeczne inne niż transfery socjalne, które charakteryzują się tym, że mają wpływ na ogólny poziom spożycia. Ale w dwóch kategoriach krajów, takich, które dokonują wielu intratnych inwestycji zagranicznych, czyli lokują kapitały w innych krajach, oraz takich, które, przeciwnie, przyjęły wielu inwestorów zagranicznych albo utraciły znaczną część swojego majątku produkcyjnego na rzecz dysponentów zewnętrznych, znaczącej roli nabiera czwarta pozycja rachunku bieżącego – saldo dochodów. Jak łatwo się domyślić, pierwsze z tych krajów saldo dochodów mają dodatnie, do nich napływają środki z zagranicy, one zarabiają na swych inwestycjach i stają się coraz bogatsze, natomiast te drugie mają saldo dochodów ujemne, z nich dochód narodowy wypływa, one tracą część tego, co zostało wypracowane przez obywateli.
Gigantyczne transfery
Jak łatwo się domyślić, Polska należy do tej drugiej kategorii krajów. Saldo dochodów jest ujemne, od 2004 r. stało się szczególnie wysokie, gdy przekroczyło -30 mld zł, w następnym roku -22 mld, w kolejnych latach -45 mld, -30 mld i dalej dynamiczny wzrost do -71,4 mld w 2013 r. – tyle wypłynęło z Polski netto. Żeby ktoś nie myślał, że te ujemne ponad 70 mld zostało skompensowane środkami unijnymi, na których skorzystaliśmy: nie, ta gigantyczna kwota to wynik ostateczny bilansu środków, czyli jest to saldo będące wynikiem odpływów 97 mld zł i napływu środków 25,5 mld złotych.
Te transfery dochodów decydują o tym, że produkt narodowy jest tak znacznie niższy od produktu krajowego. Pracujemy zatem, wytwarzamy, ale w znacznej mierze nie dla siebie, bo spora część wypracowanych przez nas dochodów odpływa za granicę – jak już powiedziałem, w 2012 r. było to 4,4 proc., rok wcześniej 4,2 procent. I jeśli porównamy to ze wskaźnikiem rentowności przemysłu wynoszącym (netto) 4 do 4,5 proc., widzimy, jak bardzo osłabia to gospodarkę.
Jeśli zsumujemy te transfery od 2000 r., to ich zwykła suma stanowi 450 mld zł, to jest prawie 30 proc. poziomu PKB w 2012 r., ale prawidłowe liczenie wymaga waloryzacji środków minionych lat jakąś stopą procentową. Jeśli zastosujemy stopę redyskontową NBP, to suma ta wyniesie 477 mld zł, jak by nie było, bylibyśmy co najmniej o 1/3 bogatsi. I trzeba sobie jasno powiedzieć, że jest to jedna z przyczyn tego spowolnienia, wręcz stagnacji gospodarczej – to tak, jakby ktoś w baku samochodowym wywiercił otwór – daleko takim pojazdem się nie zajedzie.
Ale trzeba też sobie powiedzieć, że te gigantyczne straty, jakie ponosi polska gospodarka, nie wynikają bezpośrednio z faktu przynależności do Unii Europejskiej, bo ich przyczyną jest, po pierwsze – nieprofesjonalnie przygotowana transformacja, a po drugie i przede wszystkim – błędna koncepcja prywatyzacji, która doprowadziła do tego, że znaczna część gospodarki nie pracuje dla naszej pomyślności.
Zasadniczą rolę odgrywa tu usytuowanie kapitału zagranicznego. Jeśli kapitał zagraniczny wykorzystujący ekonomiczne walory jakiegoś kraju – takie jak tania siła robocza, korzystne podatki, infrastruktura – inwestuje po to, by powiększyć jego zasób produkcyjny, nazywa się to inwestycjami typu „green field” – to oczywiście on transferuje osiągnięte zyski do swojego kraju macierzystego i tym samym „ujmuje” część wypracowanego PKB. Ale stwarzając miejsca pracy i dając dochody pracownikom, nie tylko powiększa ogólny majątek, ale też poprawia stan finansów publicznych, bo ludzie zarabiają i płacą podatki. Produkt narodowy jest mniejszy od produktu krajowego, ale ta różnica jest ceną za nowo wytworzone wartości.
Oddanie infrastruktury
Jeśli natomiast kapitał wchodzi głównie po to, by przejmować istniejący majątek, nawet jeśli go nie likwiduje, dokonując wrogich przejęć (takich przypadków było przecież bardzo wiele), a jest „tylko” nastawiony na eksploatację tego majątku „do zużycia”, to staje się siłą destrukcyjną. Tak niestety stało się w Polsce. Z jednej strony rosną transfery wyprowadzanych zysków i dochodów bardzo wysoko opłacanych zagranicznych kadr kierowniczych, z drugiej rośnie bezrobocie i zmniejsza się baza podatkowa, czemu sprzyja niefrasobliwa i wysoce niekompetentna polityka fiskalna i prywatyzacyjna.
Poważnym błędem była wyprzedaż kapitałowi zagranicznemu dobrych, przynoszących zyski przedsiębiorstw – zamiast dawać zyski krajowi, wzbogacają zagranicę. Ale jest jeszcze jeden ważny, bardzo osłabiający gospodarkę kierunek zaangażowania kapitału zagranicznego – to przejęcia infrastruktury. Infrastruktura to coś, co służy gospodarce i wpływa na jakość naszego życia: drogi, telekomunikacja, ale też finanse i handel. Oddanie tych dziedzin kapitałowi zagranicznemu, który je monopolizuje i narzuca wysokie opłaty i marże, nie żałując środków na wynagrodzenia dla swojej zagranicznej kadry, powoduje nie tylko wysokie, ale i narastające odpływy dochodu narodowego, także w formie zakamuflowanej – jako tzw. koszty transferowe w formie opłaty za znaki firmowe, za „reorganizacje”, konsultacje, niektóre sprowadzane z firm-matek elementy wyposażenia (jak słynne kapsle do butelek czy guziki do garniturów).
Szczególnie kosztownym błędem, wprost emanacją niekompetencji, było oddanie infrastruktury finansowej, w tym zarządzania funduszami emerytalnymi – wysokie marże i opłaty za kredyty bardzo wzbogacają zagranicę kosztem naszych kieszeni. Jest tajemnicą poliszynela, że gdy jeden ze znanych zagranicznych koncernów finansowych z południa Europy przejął pewien duży polski bank, to stanowi on 3,5 proc. wartości tego koncernu, a daje mu 30 proc. zysków. W tej sytuacji trzeba jasno powiedzieć, że bardzo niepokojące są sygnały o bardzo intensywnych zabiegach, by „opchnąć” polską Giełdę Papierów Wartościowych. To byłby nie tylko błąd, lecz bardzo kosztowna dla nas wszystkich głupota – ujemne saldo transferów jeszcze bardziej by wzrosło. Ale może nawet to coś więcej – czy to nie sabotaż polskiej gospodarki?
8882507
1