Ale się porobiło - mamy kolejną powódź tysiąclecia. Tym razem nie Wrocław, nie Opole są najbardziej poszkodowane ale Sandomierz, wieś i rolnictwo. I znów się okazuje, że nauka z 1997 roku poszła w las. Nie chodzi przy tym o ubezpieczenia - dziś ubezpieczeni skorzystają podwójnie - raz odszkodowanie wypłaci im ubezpieczyciel a dwa, że skapnie też sześć tysięcy ze Skarbu Państwa. Chodzi o generalne podejście do tematu. Przed wojną ubezpieczenia nieruchomości były powszechne i obowiązkowe, przy czym Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych swą główną działalność skupiał na przeciwdziałaniu. To dzięki jego - PZUW - staraniom udało się doposażyć ochotnicze straże pożarne oraz zapobiec groźnym skutkom powodzi. A dziś? Szkoda gadać.
Po tym jak wybetonowany Ren poczynił ogromne szkody, gdy zachodni Europejczycy doszli po rozum do głowy, że nie ma co rzek regulować i obwałowywać, coraz powszechniej słychać głosy, że szkoda pieniędzy na budowy wałów, zbiorników retencyjnych czy tworzenie polderów. Coraz częściej zachodni i polscy ekolodzy oraz co bardziej rozsądni hydrologowie żądają, by rzekom oddawać ich przestrzeń i pozwalać szeroko się rozlewać. Do takiego samego wniosku dochodzą także Amerykanie, którzy poddali się po tym, jak okazało, że mimo budowy przez prawie dwa stulecia wałów, Missisipi czyniła i czynić będzie ogromne spustoszenia. Wielka powódź wystąpiła tam latem 1993 obejmując oprócz Missisipi także jej dopływy: Missouri, Des Moines, Illinois i innych, powyżej miasta St. Louis. Powódź ogarnęła obszar 12 stanów, ewakuowano ponad 37 000 osób, zginęło 47 osób, zniszczeniu lub uszkodzeniu uległo 40 000 budynków. Straty bezpośrednie oszacowano na 15 miliardów dolarów. Pod wodą znalazły się znaczne obszary miast nadrzecznych w tym stolicy stanu Iowa - Des Moines, oraz blisko 5 milionów ha terenów rolniczych, co równa się około 1/6 obszaru Polski.
W grudniu tego samego 1993 r. podczas świąt Bożego Narodzenia, wystąpiła wielka powódź w zachodniej Europie - na Renie i Mozeli. Zalane zostały Koblencja, Bonn i Kolonia. W Holandii pod wodą znalazło się ok. 500 km2 terenu. Prasa obwieściła, że to powódź stulecia. Nie minęło 13 miesięcy, gdy w styczniu 1995 r. na Renie ponownie wystąpiła powódź o jeszcze większych rozmiarach. Objęła swym zasięgiem również Mozelę, Mozę i Sekwanę tak, że pod wodą znalazły się znaczne obszary Niemiec, północnej Francji i Holandii. Przy tej powodzi szczególnie uderzający był widok zalanych starych miast - bezcennych zabytków Kolonii, Bonn, Koblencji i innych. Nie trzeba więc być mędrcem, by dojść do wniosku, że współczesna technika, dostępna w krajach najbardziej rozwiniętych nie jest w stanie chronić skutecznie przed powodzią. W bogatych Niemczech, Francji, Holandii czy USA powodzie wystąpiły na rzekach od dawna uregulowanych, solidnie obwałowanych i mających wiele zbiorników retencyjnych w dorzeczu. Budowle te i urządzenia techniczne, nie uchroniły jednak przed tragedią.
Żeby postawić kropkę nad ,,i" w lipcu 1997 roku mieliśmy dokładnie to samo co Amerykanie. I tam na Missisipi, i u nas w dorzeczu Odry istniał stosunkowo dobrze rozwinięty system technicznej ochrony przeciwpowodziowej (wały, poldery, zbiorniki retencyjne, kanały ulgi). Pomimo to, powódź zniszczyła 467 km obwałowań (25 km całkowicie i 442 km częściowo). Straty powodziowe wyniosły 470 milionów ECU w Czechach, 2,31 miliarda ECU w Polsce i 325 milionów ECU w Niemczech. Zalaniu uległ obszar 500 000 ha. Zniszczeniu uległo: 12 budowli hydrotechnicznych, 47 000 budynków, 2000 km dróg, 1700 mostów 300 zabytków, 973 szkoły 100 ujęć wody, 70 oczyszczalni ścieków, 7 składowisk odpadów. A dziś , we czwartek, 20 maja 2010 roku w trzech województwach wały zostały przerwane, setki wsi zostało zalanych a poziom Wisły zagraża warszawskiemu ZOO!
Jeśli jednak w naszym kochanym kraju zdecydowano się na niewyciąganie wniosków z cudzych doświadczeń, to zadać trzeba kilka pytań. Dlaczego Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej nie opublikował i nadal nie publikuje w internecie aktualnych map zagrożeń dla terenów zalewowych wraz z aktualnymi poziomami ryzyka powodziowego, czyli prognozami na kilka dni naprzód? Przecież po powodzi tysiąclecia z 1997 roku Bank Światowy udzielił Polsce pomocy na stworzenie nie tylko programów komputerowych ale i budowę systemu zarządzania kryzysowego. W praktyce to oznacza, że wraz z nastaniem opadów i przyborem wód w potokach górskich wszystkie zagrożone gminy powinny otrzymać w trybie pilnym nie tylko informacje ale i sygnał o potrzebie natychmiastowego - z wyprzedzeniem dwudniowym - przygotowania mieszkańców na nadejście wielkiej wody. Dlaczego wójtowie, starostowie i wojewodowie nie przekazywali ostrzeżeń ,,w dół"? Dlaczego ludzie znów nie byli ostrzeżeni? Dlaczego nie mieli czasu przygotować się do powodzi? Dlaczego pan Donald Tusk dopiero dziś odkrywa ponurą, polska rzeczywistość w terenie? Czy może jego doradcy nie wspomnieli mu o dyrektywie powodziowej Unii Europejskiej z 2007 roku? Jeśli mu nie wspomnieli to podpowiem: dyrektywa zobowiązuje do tworzenia w planach zagospodarowania przestrzennego map zagrożeń powodziowych, stworzenie sprawnego systemu ostrzegawczego i prognozowania poziomu wód, zorganizowania ośrodków koordynacyjno-informacyjnych ostrzegających o nadchodzącym niebezpieczeństwie. A co dziś mamy? Śmieszną stronę Rządowego Centrum Bezpieczeństwa (zajrzyjcie dzisiaj na jego stronę internetową - o czym informuje) a ponadto szwankujący system zarządzania kryzysowego, brak koncepcji zagospodarowania przestrzennego kraju, zlikwidowane wydziały budownictwa wodnego na uczelniach technicznych (zastąpiły lub wchłonęły je wydziały inżynierii środowiskowej), awantury między prezydentem Krakowa i wojewodą małopolskim o nieskutecznym przeciwdziałaniu i skargi ludności kierowane wprost do premiera o nieskutecznym ostrzeganiu o nadchodzącej powodzi. Słowem, jak mawiają złośliwcy, mamy do czynienia z podłością i obłudą, czyli PO oraz publicznym szambem lewusów, czyli PSL. Zbieżność skrótów z nazwami partii jest oczywiście przypadkowa.
Dla porządku trzeba dodać, iż rolnicy poszkodowani przez powódź mogą skorzystać z preferencyjnie oprocentowanego kredytu klęskowego. Dopłaca do niego ARiMR. Jest korzystniejszy dla poszkodowanych niż dostępne kredyty komercyjne. Rolnik płaci jedynie 2 proc. należnego oprocentowania w skali roku. Ale pod warunkiem że ubezpieczył przynajmniej połowę średniej rocznej produkcji lub dochodu związanego z produkcją. Jeśli nie wykupił polisy, oprocentowanie wynosi 3,8 proc. Można przy tym skorzystać z dwóch linii kredytowych - inwestycyjnej, m.in. na zakup maszyn rolniczych czy remont budynków, oraz obrotowej na zakup np. nawozów, paliw.
Żeby otrzymać kredyt klęskowy, poszkodowany rolnik jeszcze przed złożeniem wniosku musi zgłosić szkodę w urzędzie gminy. Komisja powołana przez wojewodę powinna w ciągu dwóch miesięcy oszacować wysokość szkód w gospodarstwie. Na podstawie wyników jej pracy przygotowywana jest opinia wojewody dotycząca zakresu i wysokości szkód. Ten dokument jest warunkiem ubiegania się o kredyt. Słowem dla wielu są to kredyty z rodzaju gruszek na wierzbie, bo po pierwsze jest pytanie - jak wielu rolników ubezpiecza co najmniej połowę swej średniorocznej produkcji, a po drugie - powszechnie wiadomo jak sprawnie takie ,,wojewodowe" komisje działają.
8137472
1