"Gazeta Wyborcza" pisze o katowaniu koni, do którego dochodzi w rzeźni w Rawiczu w województwie wielkopolskim. "Katowanie widzieli działkowcy, sąsiedzi rzeźni. Wstrząśnięci zawołali policję. Sprawę umorzono, bo weterynarz nie dopatrzył się śladów bicia zwierzęcia.
A rzeźnia buduje 2,5-metrowy płot, by odgrodzić się od działek." - czytamy w dzienniku. "Przez siatkę spojrzałem na teren rzeźni. Widzę jak koń leży na boku i rzęzi, a pracownik wali go po kręgosłupie wiadrem, a potem prętem. Oblewa wodą, a na koniec bije pejczem. Biedak nie miał siły wstać, bo cały dzień stał na słońcu - opowiada pan Bogdan. W czwartek wieczorem pracował na działce sąsiadującej z terenem rzeźni.
Bity koń przyjechał w transporcie kilka godzin wcześniej." - pisze "Gazeta Wyborcza". Dziennik opisuje, że wkrótce zbiegli się inni działkowcy. Krzyczeli na pracownika rzeźni, żeby przestał, ale ten zwyzywał ich od najgorszych. Zdaniem niektórych mieszkańców okolicy to nie był pierwszy wypadek takich zachowań pracowników. Po doniesieniach działkowców następnego dnia zarządzono kontrolę weterynaryjną, która jednak niczego nie potwierdziła.
Weterynarz nie zauważył żadnych skaleczeń, śladów po uderzeniach czy uszkodzeń skóry. Dziennikarzom nie udało się porozmawiać z przedstawicielem polsko-włoskiej spółki, do której należy rzeźnia. Tłumacz z zakładu powiedział, że koń upadł bo był osłabiony po podróży. Działkowicze są jednak innego zdania. Podkreślają, że nie pili żadnego alkoholu i są pewni, że ten koń był katowany.