Mija dziesięć lat, odkąd kredyty denominowane (indeksowane) we franku szwajcarskim zawojowały polski rynek kredytowy. Była to dekada walutowego rollercoastera, z frankiem spadającym poniżej dwóch złotych, a następnie drożejącym do przeszło czterech złotych.
10 lat temu Polska była szybko rozwijającą się gospodarką czekającą na strumień euro z tytułu świeżego członkostwa w Unii Europejskiej. Podczas gospodarczego boomu setki tysięcy Polaków zachłysnęło się kredytami mieszkaniowymi. Gdy banki wprowadziły do oferty nisko oprocentowane pożyczki w CHF, hipoteki nagle stały się dostępne niemal dla każdego.
- O ryzyku walutowym nikt wtedy nie myślał, bo i po co: frank taniał, a różnica w miesięcznych ratach pomiędzy „hipoteką” w CHF a PLN sięgała kilkuset złotych. I tak masa finansowych „spryciarzy” sama napędzała umocnienie złotego, na potęgę kupując szwajcarską walutę (za pośrednictwem banków, które co prawda wypłacały złote, ale zabezpieczały się na rynku międzybankowym długą pozycją w CHF – czyli „kupowały” franki). Od stycznia 2005 roku do sierpnia 2008 cena franka spadła z 2,60 zł do rekordowych 1,95 zł. Frank po mniej niż dwa złote był ewidentną aberracją, z której większość analityków nie zdawała sobie sprawy. Stało się to jasne dopiero na przełomie 2008/09, gdy wyszła na jaw afera opcji walutowych - komentuje Krzysztof Kolany, główny analityk Bankier.pl.
Otrzeźwienie nadeszło szybko. Świat finansów stanął na skraju upadku, co wywołało krach na złotym i innych walutach krajów rozwijających się. Równocześnie spekulacyjny kapitał uciekał do tzw. bezpiecznych przystani – czyli do złota i franka szwajcarskiego. Polscy frankowicze otrzymali więc podwójne uderzenie, łagodzone jedynie obniżkami Liboru w pobliże zera. W szczycie pierwszej fali paniki, w lutym 2009 roku, frank kosztował nawet 3,24 złotego. Dziś taki kurs jest marzeniem wielu, ale wtedy oznaczał on katastrofę i wzrost notowań franka o 66% w zaledwie pół roku - dodaje Kolany.