Duże wrażenie robią liczne tunele i szklarnie na pana polu pełne – właśnie – czego?
Marcin Wojtczak: – Do końca października były pełne chryzantem. Od listopada do lutego będą puste.
A w lutym...
– W lutym – po przerwie przeznaczonej na prace porządkowe i konserwację urządzeń – znów sadzimy kwiaty, tym razem pelargonie i inne, które – na przykład – upiększają nasze balkony.
Czyli prowadzi pan gospodarstwo ogrodnicze…
– Ogrodnicze ze specjalizacją kwiaty doniczkowe.
Proszę przybliżyć nam historię pana gospodarstwa...
– Nasza historia jest – powiedziałbym – naturalna. Mój ojciec prowadził ogrodnictwo, oczywiście, na dużo mniejszą skalę. Ja się w tym ogrodnictwie wychowałem. Jak zacząłem myśleć o szkole, miałem różne pomysły, ale najbardziej racjonalny był wybór szkoły ogrodniczej. A więc ukończyłem technikum ogrodnicze. Po technikum studia ogrodnicze, też ze specjalizacją kwiaciarstwo. I tak się zaczęło. Już podczas studiów coraz bardziej angażowałem się w różne prace w gospodarstwie taty, brałem udział w zarządzaniu i planowaniu. No i trwa to już siedemnaście lat. Samodzielnie firmę prowadzę dziesięć lat, od 2003 roku.
A tata..
– Tata wciąż ma swoją część gospodarstwa, nie przeszedł jeszcze na emeryturę, kwiatami się już jednak nie zajmuje.
Ile średnio gatunków kwiatów pan produkuje.
– W tej chwili ta liczba się raczej zawęża, ale były lata, kiedy produkowałem nawet pięćdziesiąt gatunków. Oczywiście, cały czas pelargonie stanowiły osiemdziesiąt procent, a dwadzieścia pozostałe gatunki. W tym roku wiosną było ich około dwudziestu.
Gdzie pan sprzedaje swoje kwiaty?
– Przede wszystkim w marketach, do których wstawiamy nasze kwiaty bezpośrednio, a także pośrednio poprzez różne firmy, które handlują kwiatami.
A eksport?
– Zdarza się, ale rzadko. Produkcja, która jest u mnie, nie bardzo nadaje się do długiego transportu. Po pierwsze, są to wysokie koszty, po drugie, nie można zbyt długo tych roślin trzymać w warunkach transportowych. Jest to też zaleta, bo tych kwiatów również nie można z zagranicy przywieźć. Owszem, zdarza się, że jakieś kwiaty sprowadzam, ale ten import jest marginalny. Tylko w przygranicznych gospodarstwach często tak bywa, że wyprodukowane przez siebie kwiaty wywożą dwieście kilometrów w głąb Niemiec czy Czech, natomiast w Polsce zarówno import jak i eksport kwiatów jest mało znaczący.
Nie widzę tu żadnych samochodów dostawczych…
– Moja baza transportowa – to trzy samochody dostawcze typu lublin, iveco, które są używane jedynie w sezonie i nie generują jakiegoś znacznego przebiegu. Dziewięćdziesiąt procent towaru jest odbieranych transportem klienta.
Ile osób pracuje u pana w sezonie?
– W sezonie do czterdziestu osób. Podczas przerwy produkcyjnej – od listopada do lutego – dziesięć-piętnaście osób.
Jaką powierzchnię zajmują folie i szklarnie?
– Powierzchni pod osłonami mam prawie trzy hektary.
Czy korzystał pan z programów unijnych
– Korzystałem dwa razy z programu SAPARD i PROW 2007–2013. SAPARD pomógł rozwijać i modernizować gospodarstwo, ale dom powstał już za nasze zarobione pieniądze
Czyli po dziesięciu latach gospodarowania stać pana na godne życie.
– Tak, chociaż dodałbym jeszcze siedem, kiedy – co prawda – pod szyldem gospodarstwa rodziców, ale pracowałem na swoje konto, czyli siedemnaście lat. Poza tym odziedziczyłem gospodarstwo po rodzicach, czyli nie rozpoczynałem od zera. Jest pokoleniowa ciągłość i dużo łatwiejszy start.
Czy lubi pan kwiaty?
– W pewnym sensie. To znaczy, lubię kwiaty w takim sensie botanicznym, estetycznym. Natomiast są chwile, kiedy nie lubię tych, które produkuję już wiele lat, szczególnie, kiedy coś niedobrego dzieje się w szklarniach.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiały Zuzanna Maślińska i Grażyna Bożyk
Źródło: RADA
9320909
1