Panie profesorze, Instytut Zootechniki jako jeden z instytutów resortu rolnictwa prowadzi między innymi prace badawcze ukierunkowane na bieżące i perspektywiczne potrzeby produkcji taniej i bezpiecznej żywności. Gdzieś w tym obszarze znajdują się badania nad ekologicznym chowem drobiu, nad zachowaniem tzw. welfare zwierząt przy jednoczesnym zachowaniu walorów zdrowotnych mięsa i jaj dla konsumenta. Jakie jest dzisiaj podejście hodowców do tego problemu?
Stanisła Wężyk: Zagadnienie ekologicznej produkcji drobiarskiej jest bardziej skomplikowane niż mogłoby się komuś wydawać. O ile prosto i łatwo możemy problem rozstrzygnąć w przypadku produkcji roślinnej, gdzie mamy do czynienia z rolnictwem zrównoważonym – tyle ile z gleby wzięliśmy pod uprawę roślin, tyle samo powinniśmy ziemi oddać – w przypadku zwierząt jest to bardzo skomplikowane i prawdę powiedziawszy nie ma jasnej i precyzyjnej definicji, co to jest rolnictwo ekologiczne. Jest natomiast mnóstwo tzw. pseudofilozofii, które wymyślają pseudoekolodzy. Wydaje im się, że uszczęśliwią zwierzęta. Moim zdaniem stawianie zwierzęcia przed człowiekiem jest podstawowym błędem. Oczywiście możemy powoływać się na myśli św. Franciszka, który mówił, że zwierzęta to nasi bracia mniejsi. Można też kierować się filozofią św. Augustyna, który mówił, że Ziemia jest człowiekowi poddaną. Na każdy argument możemy znaleźć kontrargument. Wdrażanie jakichkolwiek wzniosłych myśli, tak jak w medycynie, nie powinno przede wszystkim szkodzić. Niestety ekolodzy bardzo często przesadzaj, zwłaszcza ci nie mający pojęcia o biologii. Próbują na siłę uszczęśliwić i konsumenta i zwierzę, nie biorąc pod uwagę, że ktoś za to wszystko musi zapłacić.
Czy tak pojmowana ekologiczna produkcja rzeczywiście daje korzyści konsumentowi?
Stanisła Wężyk: Ja w ogóle uważam, że nie ma nieekologicznej produkcji rolniczej, w tym drobiarskiej. To czy kura jest w klatce małej, czy dużej, zaakceptowanej przez ekologów, w której mieści się 60 kur, nie ma nic wspólnego z ekologią. W dużej klatce kury mogą swobodnie chodzić, grzebać, robić "pedicure", kłócić się z sąsiadkami, znosić jaja w zaciszu. Trudno to nawet ująć w kryteria ekologiczne, bo takich kryteriów nie ma. Wmawia się nam, że jajo zniesione na wybiegu jest lepsze. Tymczasem ono jest gorsze, jako, że jest obarczone całą masą czynników patogennych, niekontrolowanych, pochodzących z ziemi, trawy. Udowodniły to wyniki badań prof. Zbigniewa Dobrzańskiego z Akademii Rolniczej we Wrocławiu, który badał skład chemiczny jaj "podwórkowych" i tych fermowych. Okazało się, że kura biegając po podwórku, pije wodę z dużą ilością opadów przemysłowych i z metalami ciężkimi. W znoszonym przez nią jaju jest cała tablica Mendelejewa. Dobroczynny wpływ chowu na wolnym wybiegu możną włożyć miedzy bajki.
Spotkałam się z opinią, że jajo wyprodukowane na fermie położonej stosunkowo blisko sklepu w którym zaopatruje się klient, wykazuję pewną zgodność mikrobiologiczną z jego ustrojem. Czy może Pan profesor potwierdzić tę opinię?
Stanisła Wężyk: Nie do końca wiem jak odnieść się do tej opinii, bo patrząc z innej strony, nie moglibyśmy jeść na przykład bananów i cytrusów. Prowadzą wprawdzie do zakażeń Eischerichia coli, na którą nie chorują Afrykanie. Z odwróceniem tego problemu spotkałem się w czasach kiedy mieliśmy w Instytucie duży napływ studentów z tamtych regionów. Chorowali zainfekowani naszą E. coli, na którą my jesteśmy uodpornieni. Wynika z tego, że ta hipoteza może się obronić. Dzisiaj jesteśmy świadkami nawoływań, żeby nie przesadzać ze sterylnością, jako, że pewną porcję drobnoustrojów musimy wprowadzać do organizmu, by zadziałały jak autoszczepionka. I być może postawiona przez Panią sugestia jest logiczna, ale trzeba ją podbudować badaniami naukowymi.
Abstrahując od wątku ekologicznego, jak Pan ocenia kondycję rynku drobiowego?
Stanisła Wężyk: Powiedziałbym, że jest średnio. A to, że wpływają do nas inne towary, cóż – drobiarze oburzają się, że wpływają do nas jaja, ale nie protestują np. w przypadku samochodów. Naturalnie każdy broni swojego biznesu. Musimy doprowadzić do tego, by jaja produkowane w Polsce czymś się wyróżniały: niższym poziomem cholesterolu, wyższym poziomem witamin, lepszym składem pierwiastków będących w niedoborze, pozytywną florą bakteryjną na skorupce jaja, no i muszą być niedrogie. Szansę mają duże fermy bądź grupy producenckie. Ferma mająca dwa kurniki nie może konkurować z fermą z dwoma milionami kur. W dużej fermie niewielka podwyżka ceny daje zyski, na drobnej fermie jest niezauważalna.
Wobec tego drobnym producentom nie pozostaje nic innego niż zakładanie grup producenckich?
Stanisła Wężyk: Grupy te ładnie nazwano grupami marketingowymi. My się boimy nazwy grupa producencka, jako, że wywołuje skojarzenia ze spółdzielniami produkcyjnymi, które źle zapisały się w pamięci. Proces przekształceń spółdzielni zupełnie inaczej został przeprowadzony np. w Czechach. Tam w pewnym momencie sprywatyzowano je tworząc zjednoczenia. Trzeba sobie zdawać sprawę, że nie może powstać nieograniczona liczba grup producenckich. Prawdopodobnie małe fermy padną, chyba, że będą produkowały jaj markowe, co wymaga dużego zaangażowania i marketingu.
Ta ostatnia kwestia okazuje się być poważnym problemem branży drobiarskiej. Dlaczego?
Stanisła Wężyk: Jako Izba wielokrotnie podejmowaliśmy inicjatywy w tym kierunku, Drobiarze też są za tym. Niestety, kiedy zaczynamy mówić o finansach potencjalnych chętnych nie ma. W mojej opinii najskuteczniej można dotrzeć do konsumenta prze z telewizję. Nie trzeba nam wielkich spotów za kilkaset tysięcy. Rozważaliśmy już konkretną propozycję za możliwe do przyjęcia środki. No i niestety sprawa znowu rozbiła się o finanse.
Dziękuję za rozmowę