Wyjazd do pracy we Włoszech dla 41 Polaków zamienił się w koszmar. Porzuceni w szczerym polu, nieznający włoskiego, żebrali o pieniądze na bilet do kraju.
A pośrednik-oszust werbuje następne ofiary - ostrzega "Gazeta Wyborcza".
Marek Choczaj, 36-letni nauczyciel z Łodzi, długo planował wyjazd w wakacje do pracy za granicę. Telefon do organizatora wyjazdu znalazł w lokalnej gazecie. "Pośredniczka przedstawiła się jako Elżbieta F. mieszkająca w Lesku" - opowiada dziennikowi Choczaj. "Proponowała pracę w Foggii, w południowych Włoszech. Miałem zbierać szparagi i pomidory. Po zapłaceniu podatku i zakwaterowania zarabiałbym 4,75 euro za godzinę. To dla mnie bardzo dużo pieniędzy, dlatego decyzję podjąłem od razu: jadę".
Elżbieta F. zapewniała zakwaterowanie w domkach letniskowych oraz ubezpieczenie. Podała nawet nazwisko, telefon i adres pracodawcy. Marek jednak nie zamierzał tego sprawdzać - przeliczał, ile zarobi we Włoszech. 20 czerwca pojechał do Katowic, bo stamtąd i z Krakowa odjeżdżają ekipy organizowane przez Elżbietę F. W autokarze zapłacił 590 zł - pisze gazeta. "Za transport" - usłyszał od kierowcy.
Nie dostał pokwitowania. Razem z nim do pracy jechało 41 osób. Nie zdziwiło ich, że Elżbieta F. nie pojawiła się w Katowicach. "Całą drogę do Włoch utrzymywała z nami telefoniczny kontakt. Byłem spokojny, bo stale pytała, czy wszystko w porządku" - mówi "Gazecie Wyborczej" Rafał z Gliwic.
"Blisko celu kierowcy zaczęli nerwowo dyskutować z kimś przez telefon. Nagle zatrzymali się w szczerym polu i kazali nam wysiąść. Mówili, że zaraz przyjadą busy i rozwiozą nas na plantacje" - opowiada Choczaj. "A telefon Elżbiety F. zamilkł" - dodaje.
Wkrótce na miejscu pojawił się Ukrainiec i przedstawił im nowe warunki pracy. Mieli dostawać 2,5 euro za godzinę, płacić 60 euro miesięcznie za kwaterę, a kierowcom za dowóz na pola. Nikt się nie zgodził. "Cudem udało nam się znaleźć nocleg we wsi. Spaliśmy pokotem na ziemi w lepiance. Część nocowała w szopach na polu" - opowiada Radek ze Szczecina.
Rano ci, którzy mieli gotówkę, pojechali autobusem do Foggii. Tam okazało się, że plantator wymieniany przez Elżbietę F. nie istnieje. Polacy zaczęli żebrać na bilet. Niektórzy nie mieli też nic do jedzenia. Marek, Rafał i Radek przyznają, że wystarczył zdrowy rozsądek, by zdać sobie sprawę, że wyjazd jest podejrzany. "Jednak, kiedy bieda zagląda w oczy, rozum śpi" - mówią "Gazecie Wyborczej".