Statystyczny Polak żyje w przeświadczeniu, że jego rodacy mają bardzo mocne głowy, są przy tym najlepszymi w świecie żołnierzami i kierowcami, ponadto są jeszcze najlepszymi kochankami. I choć przeczy temu przeświadczeniu widok bełkocących i zataczających się postaci w barach i na ulicach, częstsze niż w innych krajach UE wypadki na polskich drogach oraz wcale nierzadkie nerwice u polskich kobiet, rodacy trzymają się tych swoich mitów z zadziwiającym uporem. Także niegdysiejszą opinię Melchiora Wańkowicza, że w czasie drugiej wojny światowej polscy żołnierze walczyli prawie tak dobrze jak ... Anglicy, większość Polaków uznała za obelgę.
Ostatnio narodowy bębenek podbija nam przekonanie, że polski rolnik zalicza się do najlepszych w Europie i choć może nie jest jeszcze tak wydajny jak rolnicy niektórych innych krajów UE, to produkuje najlepszą żywność nie tylko na naszym kontynencie, ale może i na świecie. Bo surowce do jej produkcji rosną u nas na rzekomo czystych glebach, prawie nie skażonych jeszcze chemią, czyli nawozami sztucznymi i chemicznymi środkami ochrony roślin. Dodatkową zaletą polskich roślin rolniczych ma być to, że wyrastają one w środowisku mocno zróżnicowanym biologicznie.
- Bez produktów naszego rolnictwa - sądzi niejeden Polak - Unia Europejska chyba by głodowała.
Wszak nasze dodatnie saldo w handlu żywnością wynosi około 7-8 mld euro rocznie, a polski przemysł spożywczy przeznacza na eksport trzecią część swojej produkcji (około 25 mld euro).
Tymczasem rzetelna prawda o polskim rolnictwie jest zgoła inna. Pod względem wartości produkcji rolniczej Polska zajmuje w UE dopiero siódme miejsce: za Francją, Niemcami, Włochami, Hiszpanią, Wielką Brytanią i Holandią, mając za sobą szybko zbliżającą się do nas Rumunię. Udział polskiego rolnictwa w produkcji rolniczej wszystkich krajów UE nie przekracza 6 proc., podczas gdy udział Polski w ludności UE wynosi ponad 7,5 proc. Już z tego widać, że to nie Polska żywi Unię Europejską, poza tym nasze dodatnie saldo w handlu zagranicznym żywnością wcale nie jest zasługą polskich ... rolników. To przede wszystkim efekt głębokiej modernizacji polskiego przemysłu spożywczego. W handlu zagranicznym produktami samego rolnictwa nasze saldo jest nadal ujemne.
Oczywiście, polski przemysł spożywczy przetwarza głównie produkty polskiego rolnictwa, ale w dużym stopniu korzysta on także z surowców z importu. Ekonomiści unikają oszacowania ich udziału w produkcji polskiej żywności, co uniemożliwia dokonanie rzeczywistej oceny siły polskiego rolnictwa, ale choćby z liczb, które przedstawiliśmy wyżej, widać, że nadal jest ono niedostatecznie produktywne.
Otóż fakty są takie: obecnie tylko co czwarty produkowany w Polsce papieros wytwarzany jest z polskiego tytoniu, z importu pochodzi około 60 proc. konsumowanych i przetwarzanych a potem eksportowanych od nas ryb, naszych rolników nie stać nawet na dostarczenie wystarczającej ilości surowców polskiemu przemysłowi piwowarskiemu, który wspomaga się importem ekstraktu chmielowego z Niemiec i zakupem słodu jęczmiennego na Słowacji. Ba, znaczna część polskiej wieprzowiny przyrasta na prosiętach, które urodziły się w Danii, Holandii i w Niemczech. Roczny import tych prosiąt mocno przekracza już 6 mln sztuk.
A wracając do rzekomo większej naturalności czyli wyższej przez to niż w innych krajach jakości dostarczanych przez polskie rolnictwo surowców, warto zauważyć, że pod względem zużycia (w przeliczeniu na 1 ha użytków rolnych) nawozów mineralnych Polskę wyprzedzają w UE tylko 4 kraje: Holandia, Belgia, Luksemburg i Niemcy. Trudno też zbytnio nasładzać się dużym rzekomo zróżnicowaniem biologicznym naszego środowiska naturalnego, skoro same tylko zboża zajmują u nas około 70 proc. ogólnej powierzchni zasiewów.
Dodatnie saldo w handlu zagranicznym żywnością staje się w tej sytuacji jak by parawanem mającym skrywać ewidentne słabości polskich gospodarstw rolnych, które w ogromnej większości nie będą w stanie sprostać konkurencji rolników z innych krajów UE. W pierwszym rzędzie ze względu na archaiczną strukturę agrarną. Dość powiedzieć, że milion gospodarstw rolnych Francji, Niemiec i Wielkiej Brytanii (tyle ich jest w tych krajach łącznie) dostarcza produkcję rolniczą o wartości około 160 mld euro, tj. 7 razy większą od wartości produkcji wytwarzanej przez półtora miliona polskich gospodarstw rolnych (22-23 mld euro). Wynika z tego, że produktywność przeciętnego gospodarstwa rolnego w tych trzech krajach UE jest 10,5 razy większa niż w Polsce. Niższą od polskich rolników wydajność pracy osiągają w UE tylko rolnicy Rumunii.
Bardzo niska wydajność pracy polskich rolników wynika ze znacznych w polskim rolnictwie przerostów zatrudnienia, zwłaszcza w gospodarstwach najmniejszych obszarowo, o powierzchni od 1 do 5 ha. W zasadzie już nie konkurują one z rolnikami z innych krajów UE, ale ich udział w ogólnej liczbie gospodarstw rolnych w Polsce przekracza 50 proc. Większość z nich to są już gospodarstwa bezinwentarzowe, nie mające istotnych związków z rynkiem, skoncentrowane są one tylko na utrzymaniu ziemi w gotowości do produkcji rolnej, co jest warunkiem otrzymania z budżetu UE tzw. dopłat bezpośrednich. W sumie do ponad połowy gospodarstw rolnych w Polsce trafia jednak mniej niż 13 proc. całej krajowej puli dopłat.
W tej sytuacji trudno zrozumieć dlaczego obecny polski rząd za główny cel swojej polityki rolnej uznał ... zachowanie jak największej liczby gospodarstw rolnych (!). Ekonomicznych racji trudno się w tym doszukać, widoczne są natomiast racje polityczne: utrzymać jak największy i przychylny w większości PiS elektorat wiejski.
Z drugiej strony, wydajność pracy rolników nie ma żadnego wpływu na ceny żywności (w Danii, gdzie wydajność pracy rolników jest 18 razy większa niż w Polsce, ceny żywności są przeciętnie dwa razy wyższe niż u nas), ma natomiast zasadniczy wpływ na poziom dochodów rolników. W Polsce są one, po prostu, na tyle niskie, że w ponad połowie gospodarstw rolnych nie są już głównym źródłem utrzymania rolników i ich rodzin. Tam, gdzie takim źródłem pozostały (około 600 tys. zagród), również w ponad połowie gospodarstw rolnych zapewniają dochody niższe od parytetowych.
Bieda polega na tym, że poprawą struktury agrarnej nikt nie jest w Polsce poważnie zainteresowany. Nie są nią zainteresowane małe gospodarstwa, bo na małe, ale zawsze na jakieś tam pieniądze z UE mogą liczyć, z kolei z ich likwidacji łączny areał większych gospodarstw, a więc i suma otrzymywanych przez nie dopłat wzrosłaby tylko o 13 proc. Czyli też nie ma o co zabiegać. Zapomina się natomiast o tym, że z polskiego rolnictwa, bez strat dla jego produkcji, można by "wyjąć" około 1 mln osób! I potem o tyle mniej fundować z budżetu państwa rolniczych rent i emerytur! W przyszłym roku państwo wyda na nie ponad 18 mld zł!
Edmund Szot