Ptak_Waw_CTR_2024
TSW_XV_2025

Polacy przestają już tylko dokręcać śrubki dla niemieckich fabryk

19 maja 2023
Polacy przestają już tylko dokręcać śrubki dla niemieckich fabryk

Marcin Kędzierski, współzałożyciel i ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiegot łumaczy, dlaczego potrzebujemy nowego otwarcia w stosunkach polsko-niemieckich.


- Nawet jeśli Niemcy zawsze traktowali partnerów z Europy Środkowej z paternalistyczną wyższością, to zwykle starali się z tym kryć. Do teraz.

- Polscy poddostawcy są w wybranych branżach praktycznie niezastąpieni. Każda zmiana dla niemieckich firm wiązałaby się z ogromnymi kosztami.

- Berlin należało „zgrillować” za politykę wobec Rosji. Tylko w dłuższej perspektywie złośliwa satysfakcja nie będzie skuteczną polityką.

- Polska nie jest już ubogim, zależnym od Berlina sąsiadem. Skala naszej współzależności wyraźnie wzrosła. Musimy się sensownie dogadać.

Relacje między Polską a Niemcami wkroczyły w stan poważnego oziębienia i w gruncie rzeczy już mało kto próbuje to ukryć. Oczywiście pojawiają się od czasu do czasu pewne symboliczne gesty ocieplenia, jak np. niedawna wizyta prezydenta RFN, Franka-Waltera Steinmeiera, na uroczystych obchodach 70. rocznicy wybuchu powstania w warszawskim getcie, ale mają one raczej kurtuazyjny charakter. Nie zmienia to powszechnego przekonania, że Berlin i Warszawa są w stanie wyraźnego konfliktu. Źródła napięć mają nie tylko polityczny, ale również strukturalny charakter.

Swoistym casus belli była rosyjska agresja na Ukrainę. Polska strona od samego początku wojny rozpowszechnia narrację, że Berlin nie tylko ociąga się z pomocą wojskową dla Kijowa, ale wręcz ponosi współodpowiedzialność za sytuację poprzez wieloletnie „karmienie” kremlowskiej dyktatury. Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że nasi zachodni sąsiedzi sami od lat dawali wiele powodów, by taką opowieść uwiarygodnić. Rozpoczęcie budowy drugiej nitki gazociągu Nord Stream już po aneksji Krymu jest tego najlepszym przykładem.

Antyniemiecka narracja PiS-u

Kiepskie relacje polityczne między naszymi państwami można było zaobserwować już znacznie wcześniej. W zasadzie od samego początku rządów Zjednoczona Prawica budowała swoje poparcie na antyniemieckich hasłach. Choć oficjalna nota dyplomatyczna w sprawie reparacji została przekazana minister spraw zagranicznych Niemiec dopiero podczas jej ubiegłorocznej kurtuazyjnej wizyty w Warszawie w dniu święta narodowego RFN (sic!), to temat wojennych odszkodowań funkcjonuje w polskiej polityce od 2016-2017 r.

Zamieszanie wokół wyboru Donalda Tuska na drugą kadencję przewodniczącego Rady Europejskiej (wiosną 2017 r.) było kolejnym przejawem napięć między Warszawą a Berlinem. Dodatkowo z każdym kwartałem narastały negatywne emocje w związku ze sporem o praworządność – PiS i przychylne mu media nie kryły się specjalnie z oskarżaniem Niemców jako głównych prowodyrów konfliktu z Brukselą.

Bardzo długie zwlekanie z udzieleniem agrément niemieckiemu ambasadorowi w Warszawie stanowiło kolejny element rozgrywania antyniemieckiej karty, choć należy stwierdzić, że wysłanie do Polski syna adiutanta szefa sztabu Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych III Rzeszy było z niemieckiej strony niezbyt zręcznym dyplomatycznie posunięciem.

Od „kiczu pojednania” do braku zainteresowania

Warto jednak zauważyć, że Niemcy przez dłuższy czas ignorowali retorykę polskiej partii rządzącej. W cień odchodziło pokolenie, dla którego relacje z Polską ze względów historycznych miały szczególne znaczenie.

Ponadto przez ćwierć wieku od zmian ustrojowych Niemcy przyzwyczaili się do dialogu w duchu „kiczu pojednania”, który prowadzili z wybranymi przedstawicielami polskiej opinii publicznej. Taki dialog był dla Niemiec wyjątkowo wygodny, gdyż rozmówcy we wschodniej stronie Odry niespecjalnie poruszali drażliwe tematy.

Obie strony zgodnie klepały się po plecach, a będąc bardziej precyzyjnym, można stwierdzić, że Polacy, z którymi Niemcy chcieli rozmawiać, tak nadstawiali plecy, by zostać poklepanym. Było to oznaką dystrybucji szacunku nad Wisłą.

Z kolei młodsze pokolenie niemieckiej polityki zaczęło traktować Warszawę bez szczególnej, historycznej atencji. Ot, kłopotliwy sąsiad, z którym nie trzeba nic specjalnie robić, bo nie stanowi większego problemu, a relacje gospodarcze hulają aż miło. W duchu normalizacji można co najwyżej rozwiązać problem upamiętnienia polskich ofiar wojny, żeby trochę po biznesowemu zamknąć ten temat i przejść dalej.

Niemcy często patrzą na nas jak na ujadającego za płotem psa – wiadomo, że nic złego nam nie zrobi, ale można rzucić jakiś ochłap, żeby przestał szczekać, bo hałas zaczął być męczący. Rosyjska agresja na Ukrainę spowodowała jednak wyraźne odejście od polityki désintéressement.

Niemiecki paternalizm na widoku

Wywołanie Niemców do tablicy w sprawie przekazania na Ukrainę systemów Patriot, ale przede wszystkim czołgów Leopard, spowodowało w Berlinie konsternację i doprowadziło do pojawienia się frustracji. Podobnie jak nakręcanie antyniemieckiej retoryki już nie tylko w Polsce, ale w całym regionie.

Wspomniana frustracja ma różne odcienie – jednym z nich jest wyśmiewanie polskich ambicji stania się głównym partnerem USA w Europie w miejsce RFN. Nawet jeśli obiektywnie spojrzeć na tę sytuację, to takie oczekiwania Warszawy są kompletnie nierealne, a sam fakt, że Niemcy na nie reagują, jest pewnym novum. Opóźnianie, a zdaniem niektórych nawet wstrzymanie prac nad budową w Berlinie pomnika upamiętniającego polskie ofiary II wojny światowej, można traktować jako reakcję na nową sytuację.

Podobnie zresztą jak publiczne wypowiedzi nowego (a zarazem już odwołanego do centrali) ambasadora Niemiec w Warszawie, Thomasa Baggera, który rugał na Twitterze polskiego ministra obrony narodowej, Mariusza Błaszczaka. Swoją drogą w podobnym tonie wypowiadał się ambasador RFN na Litwie, gdy kwestionował niemieckie zobowiązania w zakresie bezpieczeństwa wobec Wilna, wynikające z ustaleń w ramach NATO.

Warto podkreślić, że takie praktyki publicznego pouczania przez niemieckich dyplomatów są czymś nowym. Nawet jeśli Niemcy zawsze traktowali partnerów z Europy Środkowej z paternalistyczną wyższością, to zwykle starali się z tym kryć.

Pojawia się pytanie, czy niemiecka frustracja jest wyłącznie wynikiem German bashing uprawianego przez rząd Zjednoczonej Prawicy i po ewentualnej zmianie władzy w Polsce w wyniku jesiennych wyborów sytuacja wróci do stanu sprzed 2015 r. Trudno nie odnieść wrażenia, że Berlin na to od wielu lat liczy, nawet jeśli nieszczególnie widzi znaczenie Polski jako swojego ważnego partnera.

Takie myślenie obarczone jest jednak kilkoma poważnymi błędami. Po pierwsze, nie ma żadnej gwarancji, że PiS nie utrzyma władzy po wyborach. Po drugie, nawet jeśli wygra je opozycja, Berlin może się solidnie zawieść, bo nie kto inny, jak Koalicja Obywatelska głosowała za reparacjami, a dziś rozpędza antyniemiecką „kampanię schabową”. Po trzecie wreszcie, i to najpoważniejsza wada niemieckiego myślenia, Polska nie jest już ubogim, zależnym od Berlina sąsiadem. Skala naszej współzależności wyraźnie wzrosła.

Brak gospodarczej alternatywy dla Polski

Dlaczego? Przez ostatnie 30 lat niemiecki biznes rozbudowywał sieci kooperacji z polskimi firmami. Dotyczy to zarówno największych niemieckich koncernów, ale także, a może przede wszystkim, tzw. Mittelstandu, czyli sektora małych i średnich przedsiębiorstw.

Co warte podkreślenia, współpraca gospodarcza nie jest motywowana wyłącznie niskimi kosztami pracy nad Wisłą czy bliskością geograficzną i dobrą siecią dróg rozbudowaną zresztą zgodnie z oczekiwaniami Berlina (autostrady wschód-zachód, a jednocześnie wieloletnie opóźnienie w połączeniu portów w Gdańsku i Szczecinie z południem Polski, i dalej – krajami Grupy Wyszehradzkiej).

Szalenie istotnym czynnikiem są zbudowane przez trzy dekady know-how, jak współpracować, oraz wzajemne relacje. W konsekwencji polscy poddostawcy są w wybranych branżach praktycznie niezastąpieni. Każda zmiana wiązałaby się z ogromnymi kosztami, na które niemieckie firmy w dobie ostrej globalnej konkurencji nie mogą sobie pozwolić.

Skalę tej zależności potwierdza dodatkowo przebieg procesu tzw. decouplingu między Europą i Azją, polegającego na skracaniu łańcuchów dostaw europejskich, w tym także niemieckich firm. Proces ten jest spowodowany m.in. negatywnymi doświadczeniami z pandemii COVID-19, kiedy wiele firm na Starym Kontynencie zostało odciętych od dostaw podzespołów.

To nie przypadek, że Polska stanowi jeden z najbardziej atrakcyjnych kierunków przenosin zakładów produkcyjnych. Wystarczy powiedzieć, że wartość bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Polsce w 2021 r. była wyższa aż o 82% w porównaniu do przedpandemicznego 2019 r. i wyniosła niecałe 25 mld USD, a w kolejnym roku osiągnęła rekordową wartość ponad 29 mld USD.

Trend ten potwierdzają dane o wartości wymiany handlowej między Polską a Niemcami. Jesteśmy na piątym miejscu na liście państw, do których Niemcy najwięcej eksportują, i czwartym miejscu w zakresie importu. Wartość całej wymiany handlowej zamykamy w TOP5. W 2022 r. całkowite obroty osiągnęły poziom 168 mld EUR i były o 23 mld EUR wyższe niż w roku wcześniejszym.

Do czwartej Francji „tracimy” już tylko 17 mld EUR, podczas gdy w przedpandemicznym 2019 r. ta różnica wynosiła 52 mld EUR (175 do 123). Jeśli w tej analizie uwzględnimy dodatkowo Czechów, wartość łącznej wymiany handlowej w ubiegłym roku osiągnęła 281 mld EUR i była zaledwie 17 mld EUR mniejsza niż wartość wymiany handlowej między Niemcami i Chinami, absolutnym liderem zestawienia (i większa o 33 mld EUR niż wymiana z drugimi na liście USA).

Co ciekawe, świadomość bezalternatywności Polski dla części niemieckiej gospodarki zdaje się rosnąć także wśród polskich firm dostarczających komponenty dla wybranych branż przemysłu po drugiej strony Odry.  Widać to chociażby na przykładzie cen eksportu z Polski do Niemiec, których wartość w ostatnich miesiącach rosła szybciej niż inflacja. Można zaryzykować hipotezę, że polscy „janusze” zorientowali się, że niemieckie „hansy” są dziś coraz bardziej na musiku i w negocjacjach cenowych mogą sobie pozwolić na stawianie warunków.

Brak perspektyw na partnerskie traktowanie

Czy to wszystko oznacza, że stajemy się równorzędnym partnerem Niemiec? Oczywiście, że nie. Wciąż mamy do czynienia, i trzeba to wyraźnie podkreślić, z ogromną asymetrią – w przypadku populacji mowa o różnicy prawie 2,5-krotnej, w przypadku gospodarki aż 7-krotnej (!). Należy zauważyć, że ta asymetria stopniowo, ale systematycznie maleje. Istnieją już takie obszary, gdzie współpraca między podmiotami z obydwu krajów staje się równorzędna.

Nie da się tego absolutnie porównać do sytuacji sprzed 30 lat, kiedy Polska była bardzo ubogim sąsiadem i petentem w zasadzie we wszystkich obszarach. Nie można przy tym zapominać o rosnącym znaczeniu naszego kraju w zakresie polityki bezpieczeństwa. Może się bowiem za chwilę okazać, że polska armia będzie mieć większy potencjał niż Bundeswhera.

Oba te fakty mogą być frustrujące dla Niemców, tym bardziej że wciąż mają oni wewnętrzny problem z przyjęciem do wiadomości, że osoby z byłego NRD (Ossis) powinny być traktowane przez tych z zachodu (Wessis) jako Niemcy pierwszej kategorii.

Często nie zdajemy sobie w Polsce sprawy, jak duża jest różnica społecznego prestiżu między mieszkańcami zachodnich i wschodnich landów. Domagamy się równego traktowania, którego nawet wielu Ossis do dziś nie może się doczekać.

Warto pamiętać, że elity polityczne, biznesowe i medialne reprezentują głównie Wessis, co także rodzi wewnętrzne resentymenty. Sukcesy AFD na wschodzie Niemiec nie są przypadkowe. Skoro Ossis to nadal tacy trochę gorsi Niemcy, to naprawdę trudno się dziwić, że Polacy nie są traktowani auf Augenhöhe (niem. na równym poziomie).

Jak powiedział kiedyś w prywatnej rozmowie jeden z pracowników Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich w Darmstadt, Niemcom byłoby dużo łatwiej, gdyby Polska była wielkości Czech albo Słowacji. Wtedy można byłoby nas w sposób zupełnie niekontrowersyjny traktować jak junior-partnera.

Rzeczywistość jest jednak inna, a Niemcy nie mają pomysłu, jak sobie z tym poradzić. W ostatnich latach przyjęli strategię désintéressement, obecnie w przejawie swojej słabości zdecydowali się wejść w strategię wzajemnego ujadania.

W moim odczuciu nie ma żadnych przesłanek, aby w perspektywie najbliższych kilkunastu lat dokonała się w Niemczech taka zmiana mentalnościowa, która pozwoliłaby podejść do Polski w wymiarze politycznym na partnerskich zasadach.

Dlatego oczekiwanie, że temperatura wzajemnych relacji w przewidywalnej przyszłości wyraźnie się ociepli, jest naiwne. Nie zmieni tego nawet wymiana władzy w Polsce, bo polityczne napięcia między naszymi krajami mają dziś charakter strukturalny.

Odpolitycznione fundamenty przyszłych relacji

Trzeba mieć świadomość, że w relacjach między większym i mniejszym partnerem zwykle większą odpowiedzialność za stan wzajemnych stosunków ponosi ten pierwszy, i tak jest także w tym przypadku. Czy oznacza to, że mamy czekać na ruch ze strony Niemiec?

Taka strategia wydaje mi się błędna, tym bardziej że rosnąca zależność Niemiec od Polski nie neguje ogromnej zależności naszego kraju od zachodniego sąsiada. Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy w jakimś sensie na siebie skazani na dobre i na złe, niezależnie od tego, że często nasze interesy są sprzeczne.

Powinniśmy zatem zastanowić się, co zrobić, aby stworzyć przestrzeń normalizacji bilateralnych stosunków. Na szczęście nie są one aż tak fatalne, jak mogłoby się wydawać, gdy obserwujemy wzajemne ujadanie polityków czy liderów opinii. W wymiarach gospodarczym, samorządowym i zwyczajnie ludzkim relacje między Polską a Niemcami w wielu kwestiach są co najmniej poprawne, żeby nie powiedzieć dobre.

Istnieją jednocześnie problemy, które można spokojnie odpolitycznić i zacząć wspólnie rozwiązywać. Połączenia kolejowe, współpraca uczelni, rozwój e-administracji – takich obszarów znalazłoby się z pewnością znacznie więcej. Zabierzmy się za nie. Kiedy pojawi się wreszcie grunt pod ocieplenie relacji politycznych, będą miały one na czym budować.

Na początek proponuję skończyć z uprawianiem (już wręcz rytualnego) German bashingu. Nie ukrywam, że wytykanie besserwisserskim i paternalistycznym Niemcom, że nie mieli racji w sprawie Rosji, jest szalenie przyjemne. Podobnie jak przyjemne jest demaskowanie absurdalnej z naszej perspektywy polityki historycznej, którą niemieckie elity uprawiają od wielu lat. Możemy, a nawet powinniśmy, to robić, warto jednak zastanowić się, czy w tak ostentacyjny i prowokacyjny sposób. Ta krótkotrwała przyjemność w dłuższej perspektywie niewiele nam da.

autor: Marcin Kędzierski Współzałożyciel i ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Stały autor portalu opinii Klubu Jagiellońskiego oraz stały wspMarcin Kędzierski, Doktor nauk ekonomicznych, adiunkt w Katedrze Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Członek Polskiej Sieci Ekonomii. Były prezes Klubu Jagiellońskiego oraz były dyrektor Centrum Analiz Klubu. źródło: Klub Jagielloński


POWIĄZANE

Uprawa soi przy wsparciu technologii – ciekawy kierunek dla polskich rolników Ar...

Najnowsze dane GUS pokazały zaskakująco wręcz dobre dane na temat aktywności dew...

Świadczenie 500 plus, a od początku 2024 roku podwyższone do 800 plus, wypłacane...


Komentarze

Bądź na bieżąco

Zapisz się do newslettera

Każdego dnia najnowsze artykuły, ostatnie ogłoszenia, najświeższe komentarze, ostatnie posty z forum

Najpopularniejsze tematy

gospodarkapracaprzetargi
Nowy PPR (stopka)
Jestesmy w spolecznosciach:
Zgłoś uwagę