Marcin Korzonek przez ponad miesiąc przemierzał samotnie w Indiach najwyższe pasmo górskie świata, wjeżdżając na dwóch kółkach na cztery przełęcze o wysokości powyżej 5000 m n.p.m. Łapiąc łapczywie każdy oddech, walcząc z chłodem, wiatrem i wycieńczeniem organizmu. Jego bilans to 1300 km przejechanych w poziomie, ponad 18 km w pionie i 24 dni czystej jazdy. - Wśród podróżników znane jest powiedzenie: "Indie się kocha albo nienawidzi". A już w Himalajach bywa szczególnie ciężko, podczas takiej wyprawy najbardziej liczą się strategia i mocna psychika - opowiada globtroter.
Wielotysięczne przełęcze, rzadkie powietrze, mróz w nocy i palące słońce za dnia, pustynny teren na odludziu, potworne przewyższenia oraz groźba choroby wysokościowej. Nie brzmi to jak najlepszy plan na wakacje, prawda? Innego zdania jest Marcin Korzonek, wrocławski podróżnik z ponad 20-letnim doświadczeniem, instruktor turystyki rowerowej, dziennikarz i informatyk. Dla niego im trudniej, tym większe adrenalina i emocje! W ciągu 20 lat zorganizował 17 wypraw rowerowych, odwiedzając 40 krajów - najczęściej w Azji, ale też w Afryce. I właśnie wrócił z najnowszej, jednej z najtrudniejszych.
W ramach wyprawy Kross the Himalaya 2018 przez prawie miesiąc samotnie przemierzał na dwóch kółkach himalajskie szczyty w indyjskim rejonie Ladakh, zwanym małym Tybetem. Wyjechał 16 sierpnia, a do Polski wrócił w ostatnich dniach września. Przejechał w tym czasie słynne i ekstremalnie niebezpieczne trasy Srinagar-Leh (434 km) i Leh-Manali (480 km), pokonując 10 przełęczy położonych na wysokości powyżej 3000 m n.p.m., w tym cztery – Khardung La, Chang La, Tanglang La i Lachulung La - powyżej 5000 m n.p.m.
Skąd wybór tak ekstremalnego miejsca na ekspedycję? To proste – ambicja, bo dla rowerzysty to była tak trudna misja jak zdobycie ośmiotysięcznika dla himalaisty.
Księżycowy krajobraz, błoto i wraki
Korzonek najpierw zameldował się z rowerem w indyjskim Kaszmirze, najbardziej niespokojnym stanie Indii. - Jeszcze w 1999 roku w przygranicznym rejonie Kargil walczyły tam ze sobą wojska indyjskie i pakistańskie, a wojna pochłonęła ponad 1000 ofiar. Dlatego do dziś posterunki i żołnierze są w tej okolicy wszędzie, a zagraniczni turyści muszą meldować się w check-pointach – relacjonuje.
Za pierwszy cel obrał przełęcz Zoji La o wysokości 3500 m n.p.m., oddzielająca zieloną kaszmirską dolinę od surowego i pustynnego Ladakhu. Ale to były tylko wprawki i stopniowo, przejeżdżając przez coraz to wyższe przełęcze, zwiększał tempo. W zasadzie cała wyprawa przebiegła tak jak to sobie zaplanował. Tylko raz z powodu ogromnej wysokości i nieświeżego dania kuchni lokalnej dokuczały mu rozstrój żołądka, ból głowy oraz brak snu. Ale wystarczył dzień przerwy na aklimatyzację i był gotowy do jazdy.
- Ogólnie droga była ciężka, chociaż w 80 procentach asfaltowa. Nigdy nie zapomnę cudownych widoków w tym surowym krajobrazie. W wąskich dolinach, otoczonych stromymi piaskowymi zboczami natura wyrzeźbiła fantazyjne kształty: szpikulce, wieże, a nawet łuki. Czasami pokryte górskim pyłem skały przypominały scenerię jak z Księżyca. Zaskoczyły mnie tylko deszczowa pogoda, błoto i duża wilgotność powietrza, co latem praktycznie się w tej części Himalajów nie zdarza - tłumaczy Marcin Korzonek.
Grunt to dobrze przygotowany ekwipunek. W sakwach rowerowych upchał więc 30-kilogramowy bagaż, w tym namiot, jedzenie liofilizowane, niezbędne leki wraz z tabletkami na chorobę wysokościową, które na szczęście się nie przydały i potężne zapasy wody. Dodatkowo ratował go panel słoneczny.
- Jestem z siebie zadowolony jeśli chodzi o kondycję i strategię jazdy. Nigdy nie pozwalałem sobie na nocowanie na wysokich przełęczach, bo to przepis na tragedię. W ten sposób codziennie dałem radę przemierzać dziesiątki kilometrów na ostrych przewyższeniach. Nawet jadąc z mocnym wiatrem uderzającym w twarz. A nic nie frustruje rowerzysty bardziej niż taka walka z niewidzialnym przeciwnikiem. Udało się też uniknąć poważnych awarii, mój trekkingowy model roweru KROSS Trans 11.0 spisał się bez zarzutu - mówi.
Nie wszyscy w tym wysokogórskim regionie radzili sobie równie dobrze. Podczas pokonywania przełęczy Khardung La (5350 m n.p.m.) na jego oczach stracił przytomność pewien Hindus, którego ocuciła za pomocą butli tlenowej… spotkana przypadkowo grupa Polaków. A widząc w Himalajach rodaka z polską flagą dumnie przytwierdzoną do rowerowej sakwy, zgotowała mu oczywiście uroczyste powitanie. Zdjęciom i rozmowom nie było końca. Innym razem na odcinku Gata Loops na wąskich himalajskich serpentynach, tuż nad przepaścią, przewróciła się wojskowa ciężarówka. Oznaczało to wielogodzinną operację odblokowywania trasy, na szczęście wrocławski poszukiwacz przygód jakoś się przecisnął. Tylko po to, żeby tuż przed metą w Manali natknąć się na wywrócony ambulans.
- W ciągu całej wyprawy widziałem 7 starych wraków aut i motocykli. A z krętych dróg w regionie Ladakh potrafią spadać całe autobusy, co często kończy się śmiercią wszystkich pasażerów – wyjaśnia.
Salut i szacunek dla żelaznej determinacji
Trudniejszymi momentami okazały się także noce, które w większości spędził w namiocie. Temperatura potrafiła spaść poniżej zera, woda w bidonach zamarzała, a na namiocie pojawiał się szron. Ale śnieg zobaczył tylko w wyższych partiach gór i szczęśliwie nie musiał się przez niego przedzierać. W ciągu dnia termometr wskazywał od 4 do 20 stopni Celsjusza. Czasami gdy droga okazywała się wyciętą w zboczu góry półką, konieczny okazywał się nocleg w prywatnych kwaterach w najbliższej wiosce.
Ten śmiałek spotykał różnych towarzyszy drogi – Belgów, Holendrów, Francuzów, Bułgarów czy Słoweńców. Najmniej naliczył rowerzystów, a najwięcej turystów podróżowało przez Ladakh motorem. Wszyscy kibicowali niezmordowanemu Polakowi, tak samo jak miejscowa ludność. Chętnie się z nim fotografowała i z uznaniem klepała po plecach. Mimo, że większość nie miała pojęcia gdzie leży Polska i wskazywała np. na… Amerykę Południową.
– Najbardziej żywiołowo reagowali właśnie motocykliści, zatrzymując się i z szacunkiem wykonując przy mnie „salut”. Słyszałem, że jestem człowiekiem z żelaza i to niezwykle dodawało mi otuchy – śmieje się Korzonek. - Bo najważniejsza jest odporność psychiczna. Gdy człowiek zorientuje się, że znajduje się sam w najwyższych górach świata, brakuje mu tlenu, dokucza chłód, nie ma łączności internetowej i telefonicznej, to w głowie pojawiają się różne czarne wizje. Łatwo wtedy wymięknąć - podsumowuje.
Więcej na temat wyprawy Kross The Himalaya 2018 można przeczytać na oficjalnym profilu podróżnika na Facebooku.
Newseria Lifestyle