Remigiusz Okraska bije po głowie hiperkapitalistyczną nową lewicę cytatami z George’a Orwella
Są dwa konserwatyzmy. Jeden elitarny, drugi ludowy. Jeden to konserwatyzm doktryny, drugi to konserwatyzm życia. Konserwatyzm elitarny i doktrynalny opłakuje dziś królową. Bo symbolika, bo trwałość, bo instytucje, bo coś tam jeszcze. Konserwatyzm ludowy i konserwatyzm życia mówi o czymś innym. Dla niego to nie królowe czy elitarne instytucje są ważne.
Po niedawnym zgonie brytyjskiej monarchini pojawiło się w debacie publicznej sporo wyrazów żalu, smutku i swoistej tęsknoty za odchodzącym światem, z powodu, jak głosił wyświechtany slogan, „końca pewnej epoki”. Głosy takie oczywiście nie zaskakują po stronie szeroko pojętej prawicy, w środowiskach centrowych, czy nawet u części klasy ludowej, wychowywanej przez media masowe w duchu idolomanii.
Co ciekawe, takie postawy dało się zaobserwować także po deklaratywnie lewej stronie sceny politycznej, również w Polsce. Łącznie z postaciami z kręgów lubiących epatować wywodami, że wszystko należy zdekonstruować, wszystko jest archaiczno-tradycyjnym konstruktem, że raz Wolterem, raz Marksem ciemnogrodzką hołotę itd., itd.
Aż tu nagle „lewacy” wzdychają z powodu odejścia monarchini symbolizującej świat i instytucje jakby żywcem wyjęte z muzeum – niby trwające, niby istniejące, niby zaopatrującej tabloidy w plotki i skandale, ale przecież zarazem nierzeczywiste w dynamicznym hiperkapitalizmie.
Tęsknota prawicy za takimi postaciami, symbolami, czy instytucjami jest w pełni zrozumiała na gruncie jej idei i systemu wartości. Można się z tym nie zgadzać, może to śmieszyć, ale w takich ramach doktrynalnych jest to postawa uzasadniona. Ale skąd nagle takie odruchy w środowiskach, które wręcz nałogowo epatują lekceważeniem oraz krytyką wszelkich tradycji i zastanych dawnych porządków?
Bogate dzieci profesorów przebierają się w lewicowe ciuszki
Dla liberalnej lewicy Kościół, obrzędy, tradycyjna rodzina, „odwieczne” instytucje – wszystko to podlega krytyce, a zazwyczaj nawet nie tyle jej, ile bezrefleksyjnemu wyszydzaniu bez nawet minimalnej próby zastanowienia się nad rolą i znaczeniem tego wszystkiego dla spójności społecznej, życia wspólnotowego, odczuć i potrzeb osób z „klasy ludowej”.
Ot, choćby stosunek do religii jest w tych kręgach bliższy ignoranckiej leninowskiej topornej interpretacji wyrażonej w haśle „opium dla ludu”. Nie zaś temu, o co w oryginale chodziło Marksowi, gdy pisał, że „religijna nędza jest ekspresją prawdziwej nędzy i zarazem protestem przeciw nędzy rzeczywistej. Religia jest westchnieniem uciśnionego stworzenia, sercem świata bez serca, tak, jak jest duchem bezdusznych stosunków. Jest opium ludu”.
W czasach, gdy autor Manifestu komunistycznego pisał te słowa, opium nie było traktowane, jak to się dzisiaj sądzi, jako środek przede wszystkim halucynogenny. Miało zastosowanie głównie znieczulające. Religia była więc w tej myśli rozumiana jako coś, co w kapitalistycznych stosunkach społecznych, czyli w piekle wyzysku i upokorzenia, dawało ukojenie i chroniło przed cierpieniem, przynajmniej doraźnie, dawało choćby namiastkę bezpiecznej przystani.
Spróbujcie wytłumaczyć współczesnemu „lewakowi”, że taką samą rolę może odgrywać ona nie tylko dla robotników z XIX-wiecznych przędzalni Manchesteru, ale i dla dzisiejszych pracowników Amazona w Sosnowcu. Usłyszycie, że są omamieni, ciemni, zacofani i prowadzani na pasku zepsutego moralnie kleru.
Oczywiście najprostsza interpretacja nagłej łagodności wobec brytyjskiej królowej w kręgach lewicowych mogłaby wskazywać na dwa zjawiska. Pierwsze to „egzotyka” – coś jest daleko, niezbyt nas dotyczy, więc reagujemy zupełnie inaczej, niż gdyby chodziło np. o Jana Pawła II czy Lecha Kaczyńskiego. To postawa znana wśród liberalno-wielkomiejsko-młodzieżowej polskiej lewicy.
Brazylijscy czy francuscy protestujący chłopi są romantycznym zarzewiem ludowego buntu, ale Samoobrona to chamy w gumowcach i seksiści, dręczą zwierzęta i wszczynają jakieś irracjonalne awantury, a poza tym powiedzieli coś krytycznego nie o niejasnym kapitalizmie, lecz o rodzimych liberalnych elitach, z którymi lewica żyje w symbiozie.
Druga z interpretacji mówi, że ta nagła refleksyjność po śmierci królowej to konsekwencja rekrutowania się wielu adeptów obecnej lewicy z kręgów elitarno-hierarchicznych (klasa średnia i wyższa, wysokie zarobki, status ekspercki, elitarne zawody itp.), gdzie co prawda miło i modnie poteoretyzować krytycznie na temat nierówności społecznych… będąc jednocześnie ich realnymi beneficjentami.
Bo przecież nie ma żadnej równości między dziećmi profesorów i dziećmi sprzątaczek oraz między prawnikami a hydraulikami. Ciągnie uprzywilejowanego wilka do hierarchicznego lasu… Jak w Wiwat aspidistra! – książce wyszydzającej przebieranki bogaczy w modne lewicowe kostiumy – napisał George Orwell: „Pieniądze, podobnie jak morderstwo, zawsze wyjdą na jaw”.
Konserwatyzm osiedlowych warzywniaków i podmiejskich lasów
Ale zostawmy interpretacje złośliwe i nieuprzejme. Sądzę, że w opisywanym zjawisku może chodzić o jeszcze coś innego. O głód sensu w świecie, który pędzi do przodu tak szybko, że trudno w nim o jakikolwiek stały sens. Jest to trend epoki i doświadczenie naszych pokoleń. Przeszłość, tradycja, symbole, świat znany i oswojony – są ważne. Czynią życie bardziej czytelnym, ciepłym, poukładanym, mniej chaotycznym.
Przez lata i dekady mało kto to rozumiał w środowiskach lewicowo-postępowych. Gdy słyszeli oni słowo „konserwatyzm”, odruchowo wyli z oburzenia. Nie rozumieli, w swym ideologicznym zaślepieniu, że są rozmaite postaci tego zjawiska. Są dwa konserwatyzmy.
Jeden elitarny, drugi ludowy. Jeden to konserwatyzm doktryny, drugi to konserwatyzm życia. Konserwatyzm elitarny i doktrynalny opłakuje dziś królową. Bo symbolika, bo trwałość, bo instytucje, bo coś tam jeszcze. Konserwatyzm ludowy i konserwatyzm życia mówi o czymś innym. Dla niego to nie królowe czy elitarne instytucje są ważne.
Dla niego ważny jest sklepik na rogu, w którym jesteś ze sprzedawczynią po imieniu. Stare drzewa na skwerze, które rosną tu od dekad. Plebejskie knajpy, gdzie wszyscy się znają, a jeśli się nie znają, to nic cię złego nie spotka, jeśli nie jesteś wystraszonym nadętym dupkiem, a takie knajpy są pod nosem i nie musisz wzdychać, jak to regularnie czynią polscy postępowcy, za odległymi „czeskimi hospodami” (z których zresztą znają tylko te najlepsze, bo w tych gorszych czuliby się tak samo obco, jak czują się w polskich plebejskich knajpach).
Stare osiedla, ich zapyziałe zakątki. Ścieżki na skróty – i te wiodące do kościoła, i te na towarzyski spęd, gdzie pomstuje się na „pazerność kleru”. Krzaki, zakamarki, stare boiska. Prowizoryczne paleniska za garażami. Siedziska na oponach czy murkach.
Świat, który dla klaso-średnich obcych jest „wandalizmem”, „siedliskami meneli”, „bałaganem”, „zacofaniem”. Tanie jadłodajnie, nierzadko te z imieniem szefowej w nazwie. Punkty handlowe z mydłem i powidłem. Warzywniaki oferujące towar nie z jednej giełdy i z jednej hurtowni, lecz dziwny misz-masz nie wiadomo skąd. Targowiska, ale nie te dla wielkomiejskich snobów, lecz te realne, „odwieczne”. Dzielnice starych domków. Nieużytki gdzieś między wszystkim i niczym. „Dzikie” stawy, gdzie od pokoleń chodzi się na ryby. Podmiejskie lasy, gdzie chodzi się na grzyby.
Miejsca pracy znane od dekad i których broni się zajadle, gdy mają upaść, zamiast od razu spakować walizki i ruszyć w drogę, żeby surfować na falach chaosu i zarazem rzekomych możliwości, jak wyobraża to sobie elita przenosząca się z uniwersytetu na uniwersytet, z think tanku jednego do drugiego, z NGO od ekologii do NGO od rewitalizacji itd.
Stare drzewa owocowe u babci czy sąsiadki. Wszystkie te miejsca, przestrzenie i zbiorowiska, gdzie „nic nie ma”, „nic się nie dzieje” itd. To dla milionów ludzi świat codziennego życia. Tak, często z konieczności. Ale i zarazem z chęci. Gdy rozmawiamy z wywodzącymi się z „klasy ludowej” migrantami zarobkowymi, często pobrzmiewa nuta żalu za tym wszystkim i smutek, że ceną za poprawę sytuacji materialnej czy dostęp do świata lepiej urządzonego była konieczność porzucenia świata lepiej znanego i bardziej oswojonego.
George Orwell – patron konserwatyzmu ludowego
Konserwatyzm ludowo-życiowy ma takie właśnie punkty odniesienia. Ma też swoje manifesty, choć książki nie są w tym świecie kluczowe i nie z nich czerpie się wzorce codziennej egzystencji.
Najlepszym z tych manifestów jest Brak tchu George’a Orwella, tego przedziwnego faceta, który o własnych siłach wydobył się z mentalnych mielizn pozycji dość elitarnej i wykazał wręcz niesamowitą intuicją i zrozumieniem, jeśli chodzi o świat ludowy, o życie underdogs.
Jego powieść, której główny bohater to przewrotne alter ego autora, to kilkusetstronicowy zapis nieustannej i nieustępliwej walki z kapitalistyczną nowoczesnością. Iście proroczy, gdy wiemy, że całość napisano w latach 1938-1939. George Bowling, postać pełna słabości, ale i nader sympatyczna, toczy na kartach Braku tchu iście donkiszotowską batalię.
Z deweloperską i komercyjną zabudową, z jednakowymi sieciowymi lokalami gastronomicznymi, ze sterylnymi pubami zakładanymi przez wielkie koncerny piwowarskie, z wycinaniem starych drzew i niszczeniem starych stawików pod inwestycje dla zamożnych, z pędem i chaosem, ze światem przekształconym w maszynkę do zarabiania wciąż więcej i szybciej, ale kosztem całego kolorytu i różnorodności ludzkich postaw, kosztem człowieczeństwa, odpoczynku, życia rodzinnego, wspólnotowego, niespiesznego, nieprzebodźcowanego. Nie ma bardziej konserwatywnej książki niż ta, którą napisał radykalny lewak.
Dla przykładu dwa cytaty, żeby nie znający tej książki rozumieli, o jaki klimat tu chodzi: „Pewno pomyślicie, że jestem, jak to się mówi, rąbnięty, jednak na ryby wybrałbym się prawie bez wahania nawet i dziś (…). Zapytacie, dlaczego? Ponieważ, że się tak wyrażę, mam sentyment do dzieciństwa, przy czym nie myślę o własnym dzieciństwie, tylko o cywilizacji, w której dorastałem i którą targają dziś ostatnie podrygi agonii. Łowienie ryb do tej cywilizacji należy.
Zrozumcie, ilekroć przyjdzie wam na myśl wędkowanie, myślicie również o sprawach i rzeczach obcych współczesnemu światu. Już sam pomysł, że można przesiedzieć cały dzień pod wierzbą, nad cichym stawem – no i jeszcze, że w ogóle można znaleźć taki staw – należy do przedwojennego świata, do świata sprzed radia, samolotów, sprzed Hitlera.
Nawet nazwy pospolitych ryb słodkowodnych: płoć, wzdręga, jelec, ukleja, brzana, leszcz, kiełb, szczupak, kleń, karp, lin, tchną jakimś niezwykłym spokojem. To przedwojenne, rzetelne nazwy. Ludzie, którzy je wymyślili, nie znali karabinów maszynowych, nie drżeli z lęku przed bezrobociem, nie łykali aspiryny, nie wiedzieli, co to kino, i nie kombinowali, jak uniknąć zesłania do obozu koncentracyjnego”.
I cytat drugi: „Wszystko wewnątrz na wysoki połysk i funkcjonalne, gdzie tylko spojrzeć, lustra, lakier i chromy. Właściciele wpakowali całą forsę w wystrój i na jedzenie niemal nic już nie pozostało. Nie podają tam prawdziwego jedzenia. W jadłospisie pełno jakichś dań o amerykańskich nazwach; wszystko to świństwo, jakby wystawowe atrapy, bez żadnego smaku (…). Wszystko wyjmują z kartonów i z puszek, wyciągają z lodówki, czerpią z kurków i wyciskają z tubek. Za grosz wygody, za grosz przyjemności. (…)
Poczułem, że oto wgryzłem się w nowoczesny świat i przekonałem się na własnej skórze, z czego został zrobiony. Tak to dziś jest. Wszystko na wysoki połysk i funkcjonalnych kształtach, wszystko zrobione z surowca zastępczego. Wszędzie celuloid, guma i chromowana stal, […] z radioodbiorników słychać wiecznie tę samą muzykę, żadnej żywej roślinności, bo wszystko pokryte betonem, w sztucznych sadach żerują fałszywe żółwie”.
Konserwatyzm Orwella nie jest elitarny, odgórny, ideologiczny. Nie jest oparty na hierarchii i symbolice możnych tego świata. Nie jest to konserwatyzm „przyjaciół ludu” suflujących mu maksymalizm moralny spod znaku prawicowych obsesji rodem z instytutów, partii, think tanków i innych wyższo-klasowych pouczeń.
To konserwatyzm, w którym o królowej można pomyśleć jako o symbolu czegoś, ale można z niej też pożartować, a także psioczyć na nią, bo w życiu różnorodnym można wszystko, to tylko doktryna pieczołowicie określa, co należy, a czego nie wypada. Prawica ma z takim konserwatyzmem problem, bo nie da się go ująć w żelazne karby „słusznego” myślenia oraz moralności pani Dulskiej, którą wieje z krucht, ordoiurisów i od samozwańczych szeryfów.
Lewicowy fetysz pseudo-postępu
Lewica także zawsze miała z tym problem (nie przypadkiem Orwell był w jej gronie heretykiem opluwanym donosami przez kawał życia), bo ma problem z postępem. Uwierzyła w niego jak prawica w Pana Boga i tkwi przy ultranowoczesnej kapliczce. Postęp zawsze był ambiwalentny (postępem było kapitalistyczne grodzenie ziemi, wyzuwanie biedaków z jej posiadania, konieczność wędrówek ludu do fabryk, nierzadko pod nadzorem policyjnej pałki), tyle że w czasach Marksa mógł on jeszcze imponować tym, iż oprócz wyzysku i niszczenia świata zastanego oferował narzędzie materialnej zmiany na lepsze, wyrwania mas z postfeudalnego upodlenia i wegetacji. Dzisiaj nie oferuje nawet tego.
Dzisiaj postęp to coraz bardziej wyzyskowa praca i coraz trudniejszy dostęp do godnego dachu nad głową. Dzisiaj postęp to śmieciarskie gadżety, junk-foodowe rozrywki transmitowane 24/7, totalna kontrola ludzkich czynności oraz behawioralne warunkowanie ich do wytężonej pracy i wytężonej konsumpcji. Dziś postęp to Uber i Amazon, tysiące bodźców całą dobę oraz tysiące zombies utrzymywanych w jako takiej kondycji za pomocą coraz bardziej wymyślnych prochów i terapii, żeby to piekło wytrzymać.
Tymczasem lewica trwa uparcie przy postępie, mimo że jest on coraz bardziej antyludzkim regresem. Podłapała ekologię, ale głównie globalną. Podłapała coś o przestrzeni miejskiej, ale to ona i jej „ambitne” lokale gentryfikują stare dzielnice nie słabiej niż robią to banki i deweloperzy. Podłapała trochę wzruszeń za „dawnym światem”, ale po to, żeby robić fotki „dizajnerskiego” szyldu na insta, a nie żeby zamieszkać w starej dzielnicy zwykłego miasteczka.
Poza tym jest za postępem. Jest w awangardzie nowoczesnej konsumpcji. Jest w multitapie. W sieciówce. W Uberze. W dyskoncie. W „zrewitalizowanym” kwartale wielkich miast. Z najnowszymi gadżetami. Z paczką z Amazona. Z wyśmiewaniem „sentymentalizmu”. Zawsze pierwsza do wyszydzania rzekomej ludomanii, czyli obrony realnego świata słabych, choć sama robi kariery i pieniądze na właśnie ludomańskich wywodach o „ludowej historii Polski”.
Z wizją, w której wszyscy mogą być wielkomiejskimi informatykami, „aktywistami” na świetnych pensjach w NGO czy doktorami habilitowanymi nauk o czymkolwiek. Za pan brat z każdą komercyjną modą i rozrywką. Musi być wiecznie zabawiana i stymulowana w tym świecie. Umarłaby z nudów w świecie małych miast, prozaicznych czynności, pracy niekreatywnej, pozbawionej okazji do egotycznego, internetowego samochwalstwa.
Bliższa jest podobnym sobie ludziom z drugiego końca świata z „klasy laptopowej” niż swoim sąsiadom, a zwykle nawet swoim rodzinom, które, o zgrozo, jak wypisują w mediach społecznościowych, „trzeba odwiedzić w święta”, a wtedy mięso, wujek, pytania o ślub, no zgroza, trzeba podwoić dawkę prochów albo nie odrywać się od smartfona, a później zrelacjonować przeżyte cierpienia.
Akolici globalistycznego hiperkapitalizmu
Nigdzie nie widziałem tylu czynnych zwolenników i doskonałych produktów hiper-ultra-kapitalizmu i generowanego przez niego świata samotnych konsumpcyjnych przeindywidualizowanych monad, ilu spotkałem w kręgach deklaratywnie lewicowo-postępowych, wśród ludzi paplających o „solidarności” i „braterstwie”, ale bojących się zagadać do sąsiadki czy pójść do osiedlowej knajpy bez kraftów.
Ta lewica jest zżyta z hiperkapitalizmem nie częściowo i z konieczności, jak wielu ludzi z „ludu”, lecz całym sercem i całym swym jestestwem. Jej światopogląd jest do cna indywidualistyczny, kontraktowy, wręcz libertariański.
Poza niekonkretnymi westchnieniami za „szwedzkim państwem dobrobytu” i propagowaniem progresywnych podatków, niewiele tam miejsca na coś ponadjednostkowego, na wspólnotę, na wzajemne zobowiązania. Jest tylko „ja” i „moje”. I hołdy składane kapitalistycznej „racjonalności” oraz towarzyszącemu jej utowarowieniu kolejnych sfer życia.
Nic dziwnego, że w tych środowiskach np. znormalizowano prostytucję (zwaną sex workingiem) jako pracę jak każdą inną, bo mamy tu rzekomo „swobodny wybór” jednostki. Niczym się to nie różni od korwinowskich wywodów o niezapinaniu pasów w samochodzie. Przy utrzymaniu tej tendencji hiperindywidualistyczno-rynkowa lewica będzie za dekadę optowała za handlem organami czy za procederem surogactwa. Postępowo, nowocześnie, racjonalnie, bez bigoterii i przesądów, czysty zysk… A później płacz, że „klasa ludowa” woli jednak „prawicowych populistów” zamiast świata coraz bardziej nieludzkiego.
Bez ludowego konserwatyzmu nie będzie prawdziwego socjalizmu
Lewicy, która będzie na serio z, jak to się nazywa w raportach think tanków i naukowców, „dolnymi warstwami społeczeństwa”, potrzebna będzie ludowa odmiana konserwatyzmu. Zrozumienie, że w życiu słabych większość zmian w epoce hiperkapitalizmu to zmiany na gorsze. Więcej harówki, więcej wyzysku, więcej presji, więcej chaosu, więcej odbierania tego, co bliskie i oswojone, więcej zamiany ludzi w wykorzenione monady nie mające oparcia w nikim i w niczym.
Odruch konserwatywny nie dziwi, on jest całkiem zdrowy w świecie hiperzmian i ultrachaosu. Ale jeśli jesteś lewicowcem/postępowcem, to nie łkaj po cudzej królowej. Nie z elit, dętych symboli i hierarchii czyń swój punkt odniesienia. Uczyń go z tego, co masz pod nosem, a raczej co miałbyś, gdybyś nie był lub nie aspirował do tych klas, które mają dość swoich obrońców na prawicy. To dobrze, że masz konserwatywny odruch, ale wykorzystaj go nie do pompowania silnych, lecz do ochrony słabych i do ochrony ich światów.
Jeśli chcielibyśmy dziś znowu na serio myśleć o socjalizmie jako idei równych i mających pełne żołądki, to w świecie technokapitalistycznego hiperwyzysku prawdopodobnie należałoby uznać, że nie będzie tegoż socjalizmu bez ludowego konserwatyzmu. Bez ostatniej tamy na drodze totalnego utowarowienia świata, życia, jednostek i zbiorowości.
Ten ludowy konserwatyzm, tę ostrożność wobec czołobitności pod adresem postępu i zmiany jako takiej, dobrze wyraził inny angielski pisarz. Barry Hines, najbardziej znany ze scenariusza do głośnego filmu Kes Kena Loacha, umieścił w swojej powieści Pierwsze znaki taki dialog między ojcem-górnikiem a synem „wykształciuchem”, który powrócił do rodzinnej miejscowości i mimo lat wykorzenienia z biegiem czasu coraz bardziej wracał do niej także mentalnie: do sensownego mikroświata, do okolicy, w której znał budynki, obyczaje, ludzi i przyrodę.
Zanim to nastąpiło, tak rozmawiali w starej kuchni na górniczym osiedlu:
„– […] jeśli skończy się kopalnia, skończy się także nasza osada. Skończy się obecny sposób życia. A to byłoby źle. […]
– To zależy, jaki sposób życia przestaje istnieć. […]
– Źle jest, jeśli nowy sposób nie jest lepszy od starego. Kiedy zmiana dotyczy jedynie zysków, a nie ludzi”.
„Queen is dead”, jak śpiewał Morrissey. „Klasa ludowa” wciąż żyje. I wciąż ma prawo do godnego życia na własnych zasadach. Nie wedle recept świata możnych i coraz mocniej zblatowanej z nimi lewicy.
***
Tekst jest rozwinięciem facebookowego posta autora napisanego dzień po śmierci Elżbiety II.
Publikacja nie została sfinansowana ze środków grantu któregokolwiek ministerstwa w ramach jakiegokolwiek konkursu. Powstała dzięki Darczyńcom Klubu Jagiellońskiego.
źródło: Klub Jagielloński