Za niesławnej pamięci czasów kartkowych rodzina lub choćby tylko znajomi na wsi byli prawdziwym kapitałem. Gdy w sklepach królowało wydzielane po aptekarsku wołowe z kością, z krowy pamiętającej czasy Franciszka Józefa, szczęśliwi posiadacze rodzin na wsi jedli swojskie kiełbasy, kaszanki czy salcesony. Baba z cielęciną stała się postacią kultową.
Władza poklepywała rolników po ramieniu, kusiła kredytami, i co tu kryć,
zapewniała całkiem godziwy zarobek, miastowi patrzyli z zawiścią, ale cielęcinę
wsuwali aż miło.
A później wszystko się skończyło. Półki sklepowe jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki zapełniły się dobrem wszelakim, w sklepach
ceny szły w górę, na wsi w dół. Tylko zawiść została bez zmian. Aż jakiś rząd
ogłosił, że reformować się trzeba. Po linii i na bazie zmian ogłoszono, że
produkcja produkcją, a chłop turystów ma przyjmować i basta. Agroturystów. W
świat ruszyły opowieści o tym, że na wieś to każdy chętnie, bo powietrze świeże,
jedzenie zdrowe i stresu mniej. Mieszczuchy przyklasnęły. Niejeden gospodarz
przejął się bardzo, pokoje, niemałym wysiłkiem wyszykował, w stosownych
katalogach ogłosił i....nic. Wbrew propagandzie ludność miejska nie zaczęła na
wieś ciągnąć tabunami. Jak już czasem przyciągnęła to nic, tylko wybrzydzała. Że
łazienka marna, że meble nie nowe, że telewizora w pokoju nie ma. Albo, że o
zgrozo, cuchnie. Oborą za przeproszeniem. I tak oto upadł kolejny, pracowicie
pielęgnowany mit, jakoby wieś była atrakcją samą w sobie, a agroturystyka
panaceum na rolnicze bolączki. Okazało się, że Polak po dziesięcioleciach
względnie swobodnego przemieszczania się jedynie w granicach bratniego obozu
zapragnął wrażeń i uznał, że lepszy tydzień smażenia się na plaży w Afryce niż
trzy lokalnych w puszczach dajmy na to. Poza tym, że wieś jako taka to może i
atrakcja, ale nie za bardzo, bo rodakowi rozrywki trzeba. Kto mógł, chciał i
umiał dom zamienił w luksusowy pensjonat z telewizją satelitarną i jaccuzi,
konie pod wierzch zorganizował, bryczkę, kajaki, rowery i co tam jeszcze, a sam
zamienił się w jak się patrzy hotelarza. Paru innych poszło w ekologię i zaczęło
karmić natchnionych, zielonych japiszonów razowcem własnego wypieku i sałatkami
z okolicznych pokrzyw. I świetnie. Niestety, choć naturalną koleją rzeczy wielu
innych przekonało się, że agroturystyka nie dla nich. Bo ani lasu porządnego w
pobliżu, ani jeziora, tylko pola jak pola, bo pieniądze nie takie, żeby dało się
za nie z gospodarstwa zrobić ranczo niczym z westernu, bo wreszcie ani letników
bardzo chcą, ani lubią, ani umieją się nimi zająć. Bywa. W końcu nikt do szewca
nie ma pretensji, że nie umie piec tortów, ani do kowala, że nie robi
frywolitek. Ale rolnik musi. Kiedy mówi, że zarobić nie może, bo środki
produkcji drogie, a ceny niskie, że państwo robi zbyt mało lub źle, by go
wesprzeć słyszy o usługach, przetwórstwie czy owej agroturystyce. Niegłupie?
Niegłupie. Jak pomysł na restrukturyzację górnictwa. Można by kopalnie przerobić
na skanseny i oprowadzać wycieczki. Odpłatnie organizować pod ziemią szkoły
przetrwania dla znudzonych życiem nowobogackich i lekcje poglądowe dla dzieci.
Tam, gdzie oddychać trudno sportowcy mogliby trenować wydolność. Węgiel wydobyty
w przerwach też by się jakoś zagospodarowało. W końcu czasy przyszły nowe. Każdy
musi się dostosować. I chłop. I górnik też.