Pierwsze w kraju badania nad kryzysem: w kość dostały duże miasta, załamanie gospodarcze nie dotyczy wsi i miasteczek. - W małych miejscowościach gdy ktoś mówi o kryzysie czy problemach gospodarczych, ludzie patrzą ze zdziwieniem - uważają badacze Uniwersytetu Warszawskiego
- Kto stracił na kryzysie - zastanawia się głośno Jan Rutkowski, główny ekonomista Banku Światowego w Europie Środkowo-Wschodniej. I odpowiada: robotnicy i klasa średnia wyższa.
Robotnicy, bo kryzys uderzył wyjątkowo mocno firmy produkujące na eksport: np. samochody, wyroby metalowe czy sprzęt RTV/AGD. - Jeśli nie ma zamówień z zagranicy, a produkcja spada, to w pierwszym etapie zwalnia się właśnie ich - mówi Rutkowski.
A klasa średnia, bo pieniądze które miała, aktywnie inwestowała w akcje, fundusze inwestycyjne czy mieszkania kupowane za kredyty w walutach obcych, głównie we franku. Dziś WIG20 pokazujący kondycję największych polskich spółek jest niższy niż rok temu o ponad połowę. Również o połowę, tyle że wyższy, jest kurs franka szwajcarskiego.
- Są jednak cały czas miejsca w Polsce, gdzie kryzysu jak nie było, tak nie ma - mówi prof. Grzegorz Gorzelak, dyrektor Centrum Europejskiego Studiów Regionalnych i Lokalnych na Uniwersytecie Warszawskim (EUROREG).
Naukowcy z UW przepytali w II połowie stycznia ponad 50 miast, miasteczek i gmin wiejskich w całej Polsce od kilkutysięcznego Dzierzgonia, przez 13-tysięczny Gołdap, aż do 350-tys. Lublina. Badacze rozmawiali z wójtami, prezydentami miast i pracownikami urzędów pracy. - Okazało się, że im bardziej peryferyjna miejscowość, im mniej rozwinięty region, tym kryzys jest tam mniej zauważalny - wyjaśnia dr Marek Kozak z EUROREG.
Pani Krystyna i pan Tadeusz mieszkają na niewielkiej wsi niedaleko Sławna w Zachodniopomorskiem. Kryzys oglądają, owszem, ale na ekranie telewizora. - Bo i gdzie on ma być? Jedzenie tak jak sąsiedzi kupujemy w Biedronce albo Muszkieterach. Ceny się tam nie zmieniły za bardzo. Pieniądze, jak jakieś mamy, odkładamy na lokatę w banku - rozkłada ręce pan Tadeusz.
- W małych miejscowościach, gdy ktoś mówi o kryzysie czy problemach gospodarczych, ludzie patrzą ze zdziwieniem. Takie zjawiska widzą głównie w mediach i sądzą, że są one nadmuchane właśnie przez nie - komentuje dr Kozak.
Na wsiach czy miasteczkach oznaki kryzysu odczuło ledwie 4 na 22 zbadane ośrodki, czyli mniej niż jedna piąta. Przykłady? W Człuchowie co prawda minimalnie bezrobocie rośnie, ale miasto planuje podwojenie nakładów inwestycyjnych głównie dzięki funduszom unijnym. W Pielgrzymce, Dukli czy Ryglicach cały czas panuje ruch w budownictwie.
- W rolnictwie nie ma jakichś większych zwolnień jak w mieście. Nie widać też spadku cen na płody rolne, niektóre z nich, jak np. wieprzowina, wręcz drożeją. Ludzie jeść muszą - uważa prof. Jerzy Wilkin, ekonomista z Uniwersytetu Warszawskiego specjalizujący się w sprawach rolnych.
Kłopoty jeśli już mają większe gospodarstwa rolne, które produkują na eksport. Takich w kraju jest jednak mało. Zdaniem ekonomistów to nie oznacza, że wieś jest całkiem impregnowana na kryzys. - Większość ludzi zaangażowanych w rolnictwo ma drugie miejsce pracy, a więc mają kawałek ziemi i pracują - tak robi ponad 60 proc. rolników. Jeśli stracą pracę w mieście, ich dochody mogą się skurczyć - uważa Wilkin.
Co na to wszystko rząd? Za rolnictwo i rolników w gabinecie Donalda Tuska odpowiedzialność ponosi PSL. PO nie chce się w działkę współkoalicjanta wtrącać. A minister rolnictwa Marek Sawicki uważa, że rolników w sporej części osłoni tzw. Program Rozwoju Obszarów Wiejskich na lata 2007-13. Komisja Europejska przyznała nam w ramach tego programu 17 mld euro na pomoc dla wsi i rolnictwa.
Politycy PSL odrzucają też wszelkie argumenty ekonomistów, aby w ramach solidarności społecznej zreformować KRUS, czyli system ubezpieczeń społecznych, który pozwala na to, aby rolnik, który ma 300 ha ziemi, płacił na składki emerytalne do KRUS 100 zł kwartalnie, a właściciel zakładu fryzjerskiego w mieście 700 zł miesięcznie. Co roku budżet dopłaca do KRUS ponad 15 mld zł, mimo że Unia jeszcze pod koniec stycznia apelowała do polskiego rządu, że najlepszą receptą na kryzys gospodarczy jest w Polsce reforma KRUS, bo pozwoli to mocno ograniczyć wydatki budżetu.
- To mit. W Polsce przyjęło się, że jak rozwalimy KRUS, to wyjdziemy z kryzysu - uważa Stanisław Żelichowski, szef klubu PSL. - W KRUS ubezpieczonych jest 1,5 mln gospodarstw. Ile z nich osiąga jakikolwiek dochód? Tylko 250 tys. Jeśli na wszystkich rolników nałożymy obowiązek płacenia podatku dochodowego, podatek wpłynąłby tylko od nich. Budżet musiałby dołożyć na renty i emerytury według stawek ZUS 6 mld zł.
I dodaje: za każdym razem jak ktoś mi mówi, że ubezpieczenie w KRUS jest takie fajne, odpowiadam: Widły kosztują 13 zł, gumofilce 17 zł. Zapraszam na wieś. Jakoś nigdy nie ma chętnych - twierdzi Żelichowski.
8234002
1