Tak twierdzą amerykańscy naukowcy. Zebrane przez nich dane pokazują, że łowienie dla przyjemności niszczy więcej niektórych gatunków ryb niż połowy na sprzedaż.
Ja szkodzę przyrodzie?! Jakie znaczenie ma tych parę rybek, które złapię na wędkę? Zajmijcie się lepiej statkami, które dziennie łowią dziesiątki ton mintajów czy szprotek. To wielkie, komercyjne firmy odpowiadają za niszczenie mórz i oceanów, nie ja - tak mógłby brzmieć komentarz wędkarza do badań ogłoszonych dzisiaj w czasopiśmie "Science".
Fakty jednak są nieubłagane. Zespół amerykańskich naukowców kierowany przez Felicię Coleman z Uniwersytetu Stanowego Florydy w Tallahassee przeanalizował dokładnie amerykańskie połowy ryb morskich od 1981 do 2002 r. Badacze chcieli sprawdzić, ile zwierząt trafia do firm żyjących z rybołówstwa, a ile - do wędkarzy łowiących tylko dla przyjemności. W USA bowiem ostatnimi laty indywidualne połowy w wodach morskich i oceanicznych stawały się coraz bardziej popularne. - Straciły też wiele ze swojego uroku - twierdzi Coleman. - Wielu ludzi wyobraża sobie, że na ryby wypływa pontonem ojciec z synem, każdy z jedną wędką i jednym haczykiem. Ale wielu "rybaków dla przyjemności" jest dziś zaopatrzonych w sonary oraz GPS-y, które pozwalają im namierzyć niemal każdą rybę. Mają też dobre łodzie, które są w stanie odpłynąć daleko od brzegu. Dzięki temu mogą konkurować z kutrami. Nawet ktoś, kto zupełnie nie umie łowić ryb, może wynająć łódź i zdać się na wiedzę doświadczonej załogi.
Widziałam 20 haków w jednym pysku
Pierwszy rzut oka na wyniki nie dostarczył jednak żadnych rewelacji. W 2002 r. rekreacyjne połowy wyłowiły bowiem ledwo 4 proc. wszystkich ryb morskich złapanych w USA. Gdy jednak naukowcy przyjrzeli się dokładniej tym danym, procenty zaczęły dziwnie rosnąć. Najpierw badacze usunęli z listy dwie ryby łowione na skalę przemysłową, ale mimo wszystko utrzymujące stabilne populacje (mintaja i menhadena). Wśród pozostałych gatunków wędkarze morscy odpowiedzialni byli już za 10 proc. połowów.
Badacze zdawali sobie jednak sprawę, że podczas rekreacyjnych wypadów na morze wędkarze polują przede wszystkim na duże, drapieżne ryby (porównując to do naszych słodkowodnych warunków - przyjemniej jest złapać jednego suma niż kilkanaście płotek). Ich populacje są zwykle mniej liczne, a przez to bardziej podatne na wyniszczenie. Kiedy więc naukowcy wzięli pod uwagę wyłącznie te ryby, których populacje są zagrożone wyginięciem, okazało się, że rekreacyjne polowania to 23 proc. całości połowów. Najgorzej było w rejonach "wakacyjnych" - w południowym Atlantyku amatorzy łapią 38 proc. wszystkich łowionych ryb, wzdłuż wybrzeża Pacyfiku - 59 proc., a w Zatoce Meksykańskiej aż 64 proc.!
Jeszcze gorzej wygląda to w przypadku konkretnych gatunków. 59 proc. lucjana czerwonego (Lutjanus campechanus) w Zatoce Meksykańskiej wyławiają amatorzy. Wzdłuż pacyficznego wybrzeża Ameryki są odpowiedzialni za 87 proc. złowień karmazyna (Sebastes paucispinus), a w południowym Atlantyku za 93 proc. połowów korwina czerwonego (Sciaenops ocellatus). W tych przypadkach indywidualne wyprawy łodzią stały się więc bardziej niebezpieczne dla środowiska niż komercyjne połowy statkami!
Rzeczywistość jest przy tym jeszcze gorsza, niż pokazują powyższe dane - dowodzą badacze. Wszystko dlatego, że w zestawieniach nie sposób uwzględnić ryb łowionych przez wędkarzy, a następnie wyrzucanych z powrotem do morza ze względu na ich zbyt mały rozmiar. Co najmniej 20 proc. spośród nich wkrótce potem umiera. Pozostałe cierpią w mniejszym lub większym stopniu. - Widziałam rybę, która miała 20 wędkarskich haczyków w swoim pysku - opowiada Coleman.
Wprowadźmy licencje na zabijanie
Czy da się więc uratować ryby przed wędkarzami?
- Obecne istnieją limity wielkości ryb, jakie można złowić. Nie ma jednak żadnych limitów co do liczby aktywnych wędkarzy - twierdzą naukowcy.
Prawie połowa amerykańskich stanów położonych wzdłuż wybrzeża nie wymaga żadnych licencji na łowienie ryb morskich. - Polowania na lądzie są ograniczone licznymi przepisami prawnymi. Żeby strzelać do jeleni czy kaczek, trzeba mieć pozwolenie. Wędkarze morscy takich ograniczeń nie mają - alarmują badacze.
- Rekreacyjne połowy ryb są ważne dla wielu osób - dodaje Felicia Coleman. - Dla niektórych to sposób na zjednoczenie się z przyrodą, inni w ten sposób zaspokajają pierwotną potrzebę polowania. Ale jeśli ludzie chcą dalej łowić ryby, musimy nauczyć się tak zarządzać ich zasobami, by populacje mogły odbudowywać się i pełnić swoją funkcję w morskim ekosystemie.