Być może nie wszyscy z nas lubią banany, podejrzewam że znane góralskie serki oscypki też nie wszystkim są w smak, ale tu nie chodzi tylko o smak, tu idzie o pieniądze.
Ostatnio dotarła do nas z Brukseli wiadomość, że Europejskie firmy zajmujące się handlem owocami południowymi, podejmując niezwykle skuteczne działania lobbingowe, dokopały amerykańskim importerom bananów. Według przepisów ( będą także one obowiązywały w Polsce od 1 maja 2004 r.) na obszar UE można wwozić bez cła tylko te banany, które wyrosły w byłych europejskich koloniach.
Za tak udaną i bez wątpienia satysfakcjonująca dla Francuzów, Holendrów czy Brytyjczyków decyzję eurobiurokratów od przyszłego roku przyjdzie płacić także nam. Dotychczas bowiem konsumowaliśmy „banany amerykańskie”, w smaku zapewne niewiele różnią się od tych z byłych kolonii europejskich, lecz są o około 30 % tańsze - osobiście wolę te tańsze. Cóż jednak począć, członkostwo w UE zobowiązuje i należało się liczyć z takimi drobnymi niedogodnościami głosując na TAK w czerwcowym referendum.
Być może większość z nas, przełknęła by jakoś te droższe o jedną trzecią banany, gdyby nie to że coraz wyraźniej widać i słychać, jak i z naszymi produktami (bądź co bądź państwa mającego stać się niebawem członkiem Wspólnoty) w Brukseli zaczyna się pogrywać jak z bananami z Chiquity ( największy koncern bananowy w USA). Być może to nieważne, a może to ja się mylę, lecz z tego co pamiętam, to była kiedyś mowa o jakiejś ochronie europejskiego rynku, o wspólnej polityce rolnej, o wspieraniu gospodarki państw kandydujących do UE (w tym i tych słabszych ekonomicznie). A tu masz - nie chcą nam nawet oscypków zarejestrować.
Nie będę się rozwodzić nad walorami smakowymi góralskich serków, bo to kwestia gustu, a o tym nie ma co dyskutować. Ale skoro już się taki produkt wytwarza i to od dawna, skoro są na niego kupcy (z pewnością nie tylko turyści z Krupówek) to w czym tkwi problem z dopuszczeniem go na rynek Wspólnoty? Chyba europejscy potentaci serowi jak Włochy czy Francja nie boją się, że słony góralski oscypek zepchnie w czeluść zapomnienia parmezan czy brie.
Może jednak tu chodzi o coś innego. Może ONI po prostu NAS sprawdzają i chcą zobaczyć jak sobie damy radę z takim problemem? Jak się spiszą nasze władze, nasi lobbyści, jak się wreszcie sami w Polsce dogadamy? Czy np. Związek Hodowców Owiec i Kóz będzie umiał się porozumieć ze starostwem w Żywcu i innymi organizacjami (łącznie jest ich pięć), które wystąpiły do Urzędu Patentowego o tzw. oznaczenie geograficzne i zastrzeżenie nazwy.
Jeśli ktoś śledzi informacje na ten temat, to wie, że jeszcze trochę a pobiją się nam górale ciupagami - o te oscypki. Nie chcę krakać, ale jestem przekonana, że kto jak kto, ale zachodnioeuropejscy biznesmeni i urzędnicy przyglądają się temu chocholemu tańcowi odprawianemu nad oscypkiem, a z tego co pamiętam trwa on od ponad dwóch lat (albo jeszcze dłużej). Zapewne też, jeżeli już poświęcają swój czas na te obserwacje, to robią je uważniej niż nasi rodzimi politycy czy urzędnicy ministerstwa rolnictwa, czego nie można mieć im (tym biznesmenom oczywiście) za złe.
Można natomiast, a nawet trzeba dziwić się polskim urzędnikom z Resortu Rolnictwa, gdzie jak podało "Życie Warszawy", nie potrafiono udzielić informacji o postępach w rejestracji. Unia nie podjęła jeszcze decyzji w tej sprawie - powiedział w wypowiedzi dla tej gazety Władysław Piskorz, radca ds. rolnictwa polskiej misji w Brukseli. Sprawa utknęła na wymogach sanitarnych i weterynaryjnych. Za to w Głównym Inspektoracie Weterynaryjnym nikt nie chciał rozmawiać z dziennikarzami na ten temat - no fakt jak się nie ma co powiedzieć to lepiej cicho sza.
Jakie wobec tego wnioski można wyciągnąć z tej sytuacji? Ano takie, że może w końcu i uda się wprowadzić góralskie oscypki na szerokie wody wspólnego europejskiego rynku, ale zajmie to jeszcze kawał czasu. A jak wiadomo czas to pieniądz, im dłużej jakiś produkt pozostanie poza nawiasem tego rynku, tym dłużej będą biedować jego wytwórcy.
Teraz się zastanówmy, skoro tak dużo czasu potrzeba na załatwienie otwarcia rynku europejskiego na serek, który nie wywoła rewolucji w gastronomii europejskiej i którego (bądźmy realistami) relatywnie niewiele uda się naszym góralom upchnąć w UE, to co będzie jak zachodnioeuropejscy producenci jabłek czy wiśni, poprzez swoich lobbystów w Brukseli rzucą jakieś kłody pod nogi naszych sadowników, tak jak się to udało z amerykańskimi bananami?
Obym się myliła, ale problemy mogą być większe niż z oscypkami, a i stawka z pewnością będzie nieporównywalnie większa. Pozostaje mieć nadzieję, że albo europejscy rolnicy i producenci zaczną myśleć, że gramy w jednej drużynie i dadzą nam zarobić trochę grosza swoim kosztem - na ten optymistyczny scenariusz mogą jednak liczyć tylko bardzo wierzący. Alternatywą jest, nadzieja, że nasi rodzimi producenci rolni wykorzystując swój potencjał oraz sprawny aparat marketingowy, bogaci w wiedzę wyciągniętą z obserwacji dotychczasowych poczynań UE i przy zdecydowanym wsparciu władz państwowych, wedrą się na ten wymarzony, wspólny rynek i pozostaną na nim, ugruntowując silna pozycje naszego kraju i jego ekonomii. Sama teraz nie wiem, które z tych życzeń jest bardziej realne.