Do tej pory sanatoria ustalały z kasami chorych liczbę kuracjuszy i wysokość zapłaty za turnusy w oparciu o tzw. historyczne dane; wiadomo było, że z określonego terenu do wybranej placówki przyjeżdża rocznie określona liczba pacjentów i na tej podstawie sanatoria negocjowały wysokość kontraktów.
- Wtedy narzekaliśmy, że pieniędzy jest za mało, poza tym każda kasa stawiała inne wymogi formalne i robiło się zamieszanie. Jednak to, co zgotował nam Narodowy Fundusz Zdrowia, przeszło wszelkie wyobrażenia! - mówią dyrektorzy sanatoriów w Małopolsce.
Główny problem wynika z faktu, że sanatoria nie negocjowały tegorocznych kontraktów z wojewódzkimi oddziałami funduszu - które mniej więcej wiedzą, gdzie i ile turnusów trzeba zakontraktować - lecz z warszawską centralą NFZ; w jej imieniu rozmowy prowadził mazowiecki oddział funduszu.
Efekt jest fatalny: centrala narzuciła poszczególnym sanatoriom nie tylko wartość kontraktów, ale - co najgorsze - decydowała też, skąd i ilu pacjentów ma przyjechać do danej placówki.
- Choć tegoroczny kontrakt jest porównywalny z ubiegłorocznym, jednak za te same pieniądze musimy przyjąć znacznie większą liczbę kuracjuszy, czyli cena świadczeń jest niższa. Ale najgorsze, że NFZ narzucił nam pacjentów z odległych rejonów Polski, którzy - w naszej ocenie - do nas nie dojadą. Na jakiej podstawie uznał, że mamy przyjąć 300 kuracjuszy z Podlaskiego, choć z tych okolic nigdy nie przyjeżdżało tu zbyt wielu ludzi? - pyta Mieczysław Michalik, dyrektor ds. ekonomicznych Uzdrowiska Wysowa SA.
Pierwsze efekty centralnego rozdzielnictwa już są - w styczniu przyjechało tutaj tylko 60 proc. zaplanowanych przez NFZ pacjentów, co oznacza, że wiele miejsc jest niewykorzystanych i sanatorium otrzyma z NFZ tylko 60 proc. kwoty zakontraktowanej na styczeń.
Jeszcze gorzej jest w Szczawnicy, gdzie kontrakt, jaki otrzymało Przedsiębiorstwo Uzdrowisk Szczawnica SA, jest niższy od ubiegłorocznego o około 20 proc. - Kompletnie nie rozumiemy decyzji NFZ co do usług ambulatoryjnych. Wśród przydzielonych nam pacjentów do takiego leczenia przeważają mieszkańcy z Podlaskiego i Zachodniopomorskiego, dla których taka usługa jest bardzo droga. U nas korzystaliby tylko z zabiegów, natomiast sami musieliby zapłacić za podróż, wynajęcie mieszkania i wyżywienie. Ile osób będzie na to stać? - pyta prezes Antoni Sławik.
Zespół Uzdrowisk SA - w gestii którego znajduje się podziemne sanatorium w wielickiej kopalni oraz placówka w Swoszowicach - otrzymał w tym roku wyższy kontrakt, ale ceny za poszczególne świadczenia są znacznie niższe. Prezes Aleksandrze Niżankowskiej sen z powiek spędza również problem lecznictwa ambulatoryjnego: dotąd korzystali z niego przede wszystkim kuracjusze z Małopolski, teraz centrala NFZ przydzieliła - zarówno do Swoszowic, jak i do Wieliczki - przede wszystkich pacjentów z zachodniej i północnej części kraju. - Czy oni tutaj przyjadą? - powątpiewa prezes Niżankowska.
Pełna obaw jest także Krystyna Walendowicz, dyrektor Dziecięcego Szpitala Uzdrowiskowo-Rehabilitacyjnego w Rabce. Nie dość, że NFZ wykupił większą liczbę świadczeń za mniejsze pieniądze, to w rozdzielniku znalazły się w większości dzieci z tych rejonów Polski, które dotąd nie przejawiały zainteresowania ofertą placówki. Efekty? Centrala założyła, że z Podkarpackiego w styczniu do Rabki przyjedzie 30 dzieci, tymczasem z biedą zebrano ich zaledwie 18. - Zupełnie nie rozumiem też, dlaczego wszystkie usługi ambulatoryjne przewidziano dla dzieci z Mazowieckiego - mówi dyrektor Walendowicz.
Zapytaliśmy o to w centrali NFZ, która jednak nie ma wiele do powiedzenia. - Według moich informacji, urzędnicy negocjujący kontrakty z sanatoriami kierowali się danymi z lat ubiegłych - przekonuje Andrzej Troszyński z Biura Prasowego NFZ.
Pozostaje nadzieja, że fundusz zgodzi się z sugestiami dyrektorów i wyrazi zgodę, by - w razie braku chętnych z centralnego rozdzielnika - mogli oni przyjmować tych pacjentów, którzy zechcą przyjechać do wybranego sanatorium.