Nasz rząd ma bardzo konkretny plan działania. Bo zmiany trzeba przeprowadzać cały czas, tak jak cały czas Kościół walczy z grzechem – mówi „DGP” Jacek Rostowski.
To już koniec polityki ciepłej wody w kranie?
Ciepła woda nadal będzie płynąć. Proponujemy reformy, które są korzystne dla ogółu, bo tylko takie zmiany warto wprowadzać. Wierzymy, że Polacy już do nich dojrzeli. Nie będą przyjęte wiwatami, ale zapewnią siłę, bezpieczeństwo i stabilność.
Co było najtrudniejsze w expose Donalda Tuska?
Ograniczyć się do godziny (śmiech). Proszę spytać premiera.
Dzielił pan reformy na bolesne i radosne, konieczne i niekonieczne. Jakby pan określił te zapowiedziane przez szefa rządu?
Racjonalne. Bo jeśli są błędne, jak w przypadku reformy OFE z 1998 r. w części związanej z długiem, nic nie dają. I muszą być kompetentnie wprowadzane. Jako przykład mogę podać kasy chorych – w początkowym okresie ich działania doszło do chaosu, co tę słuszną reformę zdyskredytowało. Zmiany muszą mieć przy tym poparcie społeczne, czyli trzeba ludzi do nich najpierw autentycznie przekonać. I rzeczywiście, w ostatnich latach nastąpiła ogromna ewolucja w świadomości obywateli. Dlatego reformy muszą być też stopniowe. Zawsze mówiliśmy, że ta kadencja będzie czasem zmian strukturalnych, ale nie będzie to terapia szokowa. Reformy trzeba robić cały czas. Tak jak Kościół musi cały czas walczyć z grzechem.
Dlaczego nie wprowadzać szybszych i radykalniejszych zmian? Czy 28 lat na przeprowadzenie zmian w emeryturach dla kobiet to nie za długo?
Ludzie słusznie nie lubią, gdy jakaś grupa mądrali wywraca im życie do góry nogami. Gdy politycy zapewniają, że są wielkimi reformatorami, można mieć podejrzenie, że chodzi im bardziej o zachłystywanie się własnym reformatorstwem niż robienie tego, co jest dla kraju potrzebne. Będę zadowolony, jeśli na końcu tej kadencji opinia komentatorów będzie taka, że prawie nic nie zrobiliśmy, a w następnej będą oni w druzgocący sposób krytykowali kolejny rząd, że robi tak mało w porównaniu z nami.
Największym przegranym tych wyborów jest Jarosław Kaczyński, drugim Grzegorz Napieralski, a trzecim ci, którzy podchodzili do polityki gospodarczej w sposób jakobińsko-reformatorski. Czyli uważali, że jak raz się wygrało, to trzeba forsować zmiany, bo i tak nie ma się szans zwyciężyć ponownie.
Systematyczne wprowadzanie zmian daje większą akceptację społeczną i czas na sprawne ich wdrożenie. Zadaniem polityków jest tworzenie takiej sytuacji, w której można reformować, a nie walić głową o ścianę. Myśmy taką sytuację właśnie stworzyli.
Rząd nieraz już przedstawiał różne propozycje, z których później się wycofywał lub je modyfikował. Czy tym razem może pan zadeklarować, że gabinet ma plan działania, który wejdzie w życie?
To jest konkretny program, przedstawiamy rzeczy, które zrobimy. Nie znaczy to jednak, że dyskusji nie będzie. Inaczej musielibyśmy mieć gotowe w każdym szczególe ustawy i rzucić je na stół, a to niemożliwe. Po drodze jest dużo elementów, które trzeba doprecyzować, ale bez rozmycia całości planu.
Jednak niektóre pomysły mogą być nierealne, np. Trybunał Konstytucyjny może zablokować zamianę indeksacji emerytur z procentowej na kwotową.
Nie chcemy i nie możemy łamać konstytucji, ale uważam, że póki znakomita większość emerytów jest w starym systemie, kwotowa waloryzacja jest bardziej sprawiedliwa. Będzie chroniła najsłabszych w nadchodzących bardzo trudnych czasach, a to dla nas bardzo ważna sprawa.
Niektóre zmiany wydają się kosmetyczne. Na ograniczeniu ulg na dzieci straci tylko mniej więcej 300 tys. najlepiej sytuowanych rodzin, a Skarb Państwa zyska na tym raptem ok. 400 mln zł. W dodatku dotyczy to 2013 r.
W przypadku ulg rodzinnych nie chodzi nam o to, by oszczędzić, ale o stworzenie bardziej sprawiedliwego systemu, ograniczającego ulgi dla lepiej zarabiających, a także motywującego do posiadania większej liczby dzieci. To ma być kluczowy element polityki prorodzinnej. Dlatego podnosimy ulgę na trzecie dziecko.
7331488
1