Dzięki obronie Doliny Rospudy ekologom udało się zwrócić uwagę Polaków na ekologiczną zapaść w środku Europy. W samą porę, bo wróciliśmy już do myślenia rodem z PRL: że przyroda ma być poddana gospodarce.
Rząd, zamiast chronić przyrodę, lekką ręką skazuje Rospudę na zagładę. Ale unikalne bagna czy ginące gatunki ptaków to nie nowa rządowa limuzyna. Gdy je zniszczymy, nowych nie kupimy. Jednak premier Jarosław Kaczyński uparcie broni bezsensownego zniszczenia Rospudy. A jego populistyczne hasła – o potrzebie rozwoju za wszelką cenę – trafiają na podatny grunt.
Polacy bowiem dali się omamić wizją, że drogi i fabryki wywindują wysoko standardy ich życia. Zapomnieli, że taki model już przerabialiśmy za PRL. Wtedy, pod koniec lat 80., statystyczny obywatel PRL otrzymywał dawkę ołowiu ocierającą się o ilość śmiertelną. Ludzie nie umierali tylko dlatego, że przyjmowali ją stopniowo. Ogromne wydatki na ochronę środowiska po 1989 roku przedłużyły życie przeciętnego Polaka aż o cztery lata. Walka o czystą wodę i powietrze była jednym ze sztandarowych haseł wolnej Polski. 10 lat temu na ochronę wydawaliśmy 1,6 procent naszego PKB. Teraz zaledwie 0,6 procent.
– Politycy gotowi są rozjechać każdą przyrodniczą perełkę, żeby zaspokoić wyborców, którzy chcą nowych dróg – denerwuje się Adam Wajrak, dziennikarz i bojownik o zachowanie Rospudy. – A przez 15 lat nikt nie zadbał, żeby tym ludziom postawić światła, które pozwoliłyby im przejść na drugą stronę drogi. To są prowincjonalne decyzje prowincjonalnych polityków, którzy myślą od wyborów do wyborów. Czasy ekologicznego zrywu mamy bowiem już za sobą. Jeszcze 15 lat temu sprawami ekologii przejmowało się 80 procent Polaków. Dziś o połowę mniej. To nie przypadek, że w ponadgodzinnym exposé z lipca 2006 roku Jarosław Kaczyński o ochronie środowiska naturalnego wspomniał jednym zdaniem – przy okazji konieczności sięgnięcia po energię atomową. O ekologach, którzy siłą rzeczy muszą wyręczać rząd w jego obowiązkach, premier mówi, że stoją za nimi „różnego rodzaju interesy, a także fanatyzm, szaleństwo”, a „natura się tak rozszerzyła, że praktycznie rzecz biorąc, nic zbudować nie można”.
– Szkoda, że podległy mu minister Szyszko nie poinformował go, że Unia nie zakazuje nam budować obwodnicy. Zwraca nam tylko uwagę, że możemy ją poprowadzić nieco inną trasą – mówi doktor Przemysław Chylarecki, ornitolog. Twarz rządzących ratuje duet: rzecznik praw obywatelskich i prezydent Lech Kaczyński. – Ochrona środowiska jest obowiązkiem władz publicznych – przypomniał rządowi artykuł 74. Konstytucji RP Janusz Kochanowski i zaskarżył do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego decyzję ministra środowiska Jana Szyszki zezwalającą na rozpoczęcie inwestycji nad Rospudą. Prezydent Lech Kaczyński publicznie namawiał do ponownego przeanalizowania zasadności inwestycji. Walczy też zakulisowo. 14 lutego na jego dywaniku wylądował minister Szyszko. Atmosfera spotkania daleka była od walentynkowej.
Ale nic nie wskazuje, żeby dolinę udało się uratować. – Polscy politycy powołujący się ciągle na swój patriotyzm chcą niszczyć nasze największe bogactwo, czyli przyrodę – mówi Chylarecki. – A na przeszkodzie staje im Unia Europejska. To jakieś pomieszanie ról!
Sądząc po dokonaniach polityków, świadomość odpowiedzialności za przyrodnicze dziedzictwo narodowe jeszcze do nich nie dotarła. Ostatnie zbiorcze wyniki badań jakości wód w Polsce zaprezentowano ponad trzy lata temu. – Według nich żadna z większych polskich rzek nie nadaje się do rekreacji. O złej jakości wód w Polsce się nie mówi, bo jest to politycznie niewygodne – tłumaczy Jerzy Iwanicki, emerytowany wicedyrektor Departamentu Zasobów Wodnych w Ministerstwie Środowiska. Aż 41 procent wód nie spełnia żadnych norm czystości pod względem biologicznym. 12 procent nie trzyma norm pod względem zawartości szkodliwych pierwiastków i związków chemicznych.
Najlepszym przykładem jest Warszawa, która jak na „europejską” stolicę przystało, połowę ścieków oczyszcza jedynie mechanicznie. – To tak, jakby szambo przecedzać przez sitko i wylewać do Wisły – tłumaczy inny specjalista od wód. Żeby było barwniej, w sporej części warszawskich kranów płynie woda z Wisły. Jak zapewniają służby sanitarne – odpowiednio oczyszczona. Z pomocą przyszła Unia, która na budowę nowej oczyszczalni chce dać 261 milionów euro, tyle że prezydenci stolicy od 2000 roku nie umieli sobie poradzić z przygotowaniem inwestycji. Jeśli oczyszczalnia nie powstanie do 2010 roku, nie zobaczymy z tej sumy ani jednego euro.
Od 10 lat w Polsce otwiera się kilka oczyszczalni ścieków rocznie i trzeba przyznać, że jakość wody z roku na rok się poprawia. Ale ciągle połowa polskich rzek ma trzecią klasę czystości, czyli nie nadaje się do picia ani kąpieli. Tylko pięć procent rzek ma pierwszą klasę i nadaje się do rekreacji. Trzymając się statystyk, całkiem nieźle wypadamy pod względem emisji gazów cieplarnianych. Słupki uratował nam kompletny krach gospodarki pod koniec lat 80. Dzięki zamknięciu największych trucicieli i wysokim karom dla ocalałych jakość polskiego powietrza znacznie się poprawiła. Rządzący doszli więc właśnie do wniosku, że skoro jest tak dobrze, to możemy zwiększyć zanieczyszczanie środowiska. – Chcemy powiększać limity na emisję gazów cieplarnianych, zamiast ograniczać marnotrawienie energii. O większe limity walczy minister środowiska! – mówi Andrzej Kassenberg, prezes Instytutu na rzecz Ekorozwoju. Jego instytut działający już od 15 lat stara się uświadomić władzom między innymi to, że 80 procent polskich sieci przesyłu energii cieplnej nie jest odpowiednio izolowanych. W efekcie trzeba wyprodukować więcej energii, żeby pokryć straty podczas przesyłu. Cierpią na tym i przyroda, i kieszenie klientów, czyli nasze.
Kompletną porażką zarówno państwa, jak i większości samorządów jest system gospodarowania odpadami. Według CBOS aż 56 procent Polaków deklaruje, że segreguje śmieci. – Wiele z tych osób nie wie jednak, co z tymi śmieciami robi się później. W niektórych miastach posegregowane przez mieszkańców odpady wywożone są na śmietnik jak wszystkie inne, tylko leżą na innej kupce – zdradza Andrzej Guła z krakowskiego Instytutu Ekonomii Środowiska. Warszawscy radni w połowie zeszłego roku wprowadzili ambitną uchwałę przerzucającą obowiązek segregacji śmieci na spółdzielnie i wspólnoty mieszkaniowe. A jednocześnie z ulic zaczęły znikać pojemniki do segregacji. Efekt: segregacja w stolicy leży, a władze po raz kolejny przesuwają termin egzekwowania przepisów, które same uchwaliły. Jeśli chodzi o śmieci komunalne, to w całej Polsce przetwarzanych jest ich według organizacji pozarządowych dwa–trzy procent. Według Ministerstwa Środowiska – 15 procent. Śmieci to bomba z opóźnionym zapłonem. – Za kilka miesięcy wybuchnie sprawa polskich wysypisk, z których aż połowa nie spełnia unijnych norm i już dawno powinny być zlikwidowane. A ministerstwo śpi i nie proponuje żadnych proekologicznych rozwiązań. Najchętniej wszystkie odpady spalaliby w spalarniach – tłumaczy Jerzy Ziaja, prezes Ogólnopolskiej Izby Gospodarczej Recyklingu. Pod koniec 2007 roku okaże się, czy osiągniemy 50-procentowy wskaźnik odzysku odpadów z opakowań, który nakładają na nas unijne przepisy. – Nic na to nie wskazuje – martwi się Andrzej Guła. Greków za nieprzestrzeganie unijnych dyrektyw dotyczących zagospodarowania śmieci Europejski Trybunał Sprawiedliwości ukarał grzywną 20 tysięcy euro dziennie. Po takim bodźcu unijne normy wprowadzali w trybie ekspresowym, a i tak musieli zapłacić 5,4 miliona euro.
Mszczą się na nas zaniedbania z poprzedniej epoki. Wypuszczanie ścieków prosto do Wisły, a jednocześnie zbudowanie na jej szlaku stopnia wodnego we Włocławku doprowadziło do powstania największego szamba w Europie. Toksyczne pokłady gromadzą się we włocławskim rozlewisku od 1969 roku. Latem 1986 roku prace przy pogłębianiu zbiornika spowodowały podniesienie się zanieczyszczonych ciężkimi metalami osadów, które zabiły 450 ton ryb. Włocławski stopień jest w coraz gorszym stanie. Gdyby nagle został przełamany, czeka nas gigantyczna katastrofa ekologiczna.
Nie radzimy sobie również z wielkimi fermami świń, które w Polsce coraz chętniej budują zachodnie koncerny. W sumie jest ich kilkadziesiąt, a wylewana z nich gnojowica zatruwa wody gruntowe i atmosferę. Amerykański gigant mięsny tak się rozbestwił, że kolejną chlewnię na trzy tysiące macior chce budować zaledwie trzy kilometry od rezerwatu Jeziora Dobskiego na Mazurach. – Trzy tysiące macior brzmi niewinnie. Ale oznacza, że roczna produkcja prosiąt to jakieś 80 tysięcy sztuk – ostrzega Marek Kryda z polskiej filii amerykańskiego Instytutu Ochrony Zwierząt. Stawką w tym sporze jest nie tylko narodowe dziedzictwo, ale i kieszenie podatników, bo to my ostatecznie zapłacimy za błędy rządzących. Komisja Europejska wysłała nam już ostrzeżenie. Zdaniem komisarza do spraw środowiska budowa obwodnicy Augustowa łamie aż dwie unijne dyrektywy. Jedna dotyczy ochrony rzadkich ptaków, druga – ginących gatunków zwierząt i roślin na terenach objętych unijną siecią „Natura 2000”. Mimo to minister środowiska wydał zgodę na budowę, co przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso skomentował dobitnie: „To decyzja niezrozumiała”.
Jeśli dostaniemy kolejne ostrzeżenie i nadal będziemy chcieli budować na terenach chronionych, trafimy przed Europejski Trybunał Sprawiedliwości. – Będziemy musieli zapłacić liczoną w milionach euro karę, rozebrać inwestycję i doprowadzić środowisko do poprzedniego stanu, co będzie równie kosztowne – mówi Paweł Pawlaczyk, wiceprzewodniczący działającej przy ministrze środowiska Państwowej Rady Ochrony Przyrody. Minister Szyszko nie traci animuszu. Możliwość ukarania Polski nazywa „tworzeniem faktów medialnych”. – Ekologów zaś traktuje jak piątą kolumnę. Jednak w kwestii ochrony środowiska jesteśmy daleko w tyle. Wysokie kary grożą nam nie tylko za Rospudę, ale i za opóźnienia w wyznaczaniu obszarów chronionych sieci „Natura 2000” oraz niespójności polskich regulacji w ochronie środowiska z unijnym prawodawstwem – wylicza profesor Żylicz.
Za ignorowanie problemów ochrony przyrody płacimy już teraz. Sporo, bo Unia wstrzymała nam około 900 milionów euro na projekty, które łamią unijne dyrektywy, między innymi za to, że chcemy budować na terenach chronionych, choć mamy inne możliwości. Z takiego właśnie powodu ukarana została w zeszłym roku Portugalia.
Szukając winnego, ekolodzy zgodnym chórem wskazują na Ministerstwo Środowiska. – Trzeba sprawiedliwie przyznać, że od ponad 10 lat nie mieliśmy dobrego ministra środowiska. Ale profesor Szyszko swoimi antyekologicznymi decyzjami zakasował wszystkich innych – mówi Radosław Gawlik, członek Zielonych 2004 i były wiceminister środowiska z czasów AWS, gdy resortem po raz pierwszy rządził Szyszko. Największym zarzutem pod adresem ministra jest niewywiązywanie się ze zobowiązań w sprawie określenia sieci „Natura 2000”. Wyznaczenie obszarów, które powinniśmy chronić, jest w naszym interesie. Nie tylko ze względu na zachowanie ginących gatunków i krajobrazów, ale również z powodów ekonomicznych. Wszystkie pieniądze z UE na inwestycje na tych terenach są zamrożone. Rolnicy gospodarujący w okolicy mogliby dostawać większe dopłaty. Ministerstwo od dwóch lat ma przygotowane wszystkie dokumenty, ale z niewiadomych powodów opóźnia ich zatwierdzenie. Kolejny wyznaczony nam termin mija w marcu. Szanse na jego dotrzymanie są jednak niewielkie, bo nie skończyły się jeszcze konsultacje z gminami. – Minister Szyszko twierdzi, że dane przygotowane przez najlepszych polskich ornitologów są niewiarygodne, i inwentaryzację zagrożonych gatunków zlecił leśnikom i gimnazjalistom – mówi Przemysław Chylarecki.
A specjalistów, którzy się na tym naprawdę znają, odsunięto od pracy – na przykład Annę Liro, która będąc wiceszefową Departamentu Ochrony Przyrody, pilotowała program „Natura 2000”. Szyszko uspokaja i przekonuje, że wie, co robi, bo sam jest świetnym ekologiem. W radiowych „Sygnałach dniach” minister i zapalony myśliwy pochwalił się, że uczestniczy w największych kongresach ekologicznych. Mało tego, ma notowania cytowań własnych tekstów na niezwykle prestiżowej „liście filadelfijskiej”. Sprawdziliśmy. Minister w całej karierze cytowany był 44 razy. – Taka liczba dla naukowca z profesorskim tytułem to raczej powód do krytycznej refleksji nad swoim dorobkiem. Profesor Włodzimierz Jędrzejewski z Zakładu Badania Ssaków PAN ma 869 cytowań i on ewentualnie mógłby się chwalić – strofuje ministra Szyszkę jeden z polskich naukowców. Inny kolega po fachu, specjalista od owadów, senator Stefan Niesiołowski, jest bardziej bezwzględny: – Ja już pomijam fakt, że jako minister zachowuje się albo biernie, albo arogancko. Ale on się ośmiesza. W czasie huraganowych wiatrów szukał wraz z organizacjami pozarządowymi nad Rospudą głuszca. Jako biolog powinien wiedzieć, że to poroniony pomysł – mówi.
Równie ostro krytykowana jest polityka kadrowa ministra. – Przepustką na wysokie stanowiska w resorcie jest bycie studentem pana ministra – mówi przyrodnik, który z racji pełnionej funkcji składa częste wizyty w ministerstwie. Studentem Szyszki w założonym przez niego na SGGW studium podyplomowym był wiceminister środowiska Andrzej Szweda-Lewandowski. Równocześnie jest głównym konserwatorem przyrody. To pierwsza od 1989 roku osoba pełniąca ten urząd jedynie z tytułem magistra. Wiceminister Agnieszka Bolesta to była studentka i stażystka Szyszki.
Wysokie stanowiska w resorcie i instytucjach mu podległych zajmują również bliscy ministra oraz jego współpracownicy ze Stowarzyszenia na rzecz Zrównoważonego Rozwoju Polski, które minister założył kilka lat temu. W zarządzie stowarzyszenia jest Konrad Tomaszewski, były dyrektor generalny Lasów Państwowych z czasów AWS i kuzyn braci Kaczyńskich. Tomaszewski oficjalnie jest dziś na bocznym torze, bo w sądzie toczy się przeciwko niemu sprawa za rzekome fałszerstwo dokumentu. Oficjalnie jest tylko głównym analitykiem Lasów, ale w resorcie ma bardzo dużo do powiedzenia. Artur Michalski, wiceprezes podlegającego ministerstwu Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska, to nie tylko zwierzchnik córki pana ministra, ale – jak doniósł „Newsweek” – również jej przyszły mąż.
Jaką wizję ochrony środowiska ma resort Szyszki? To pytanie bez odpowiedzi. Oficjalne dokumenty pełne są pustych frazesów bez szans na realizację w praktyce. W dokumencie „Polityka ekologiczna państwa na lata 2007–2010” przeczytać można o pomyśle „stworzenia bazy danych o szkodach w środowisku”, do której sprawcy szkód sami mieliby się denuncjować.
Biorąc pod uwagę jakość kadr i efekty pracy, należałoby się zastanowić, czy takie ministerstwo w ogóle jest do czegoś potrzebne. Lepiej zlikwidować ten urząd. – Popieram – mówi Adam Wajrak. – Przynajmniej zaczęlibyśmy realizować ideę taniego państwa.