Jesteśmy uzależnieni od antybiotyków jak mało który naród w Europie - wynika z badań polskich uczonych. Rusza kampania, która ma nas przekonać do radykalnego ograniczenia konsumpcji tych leków.
Ludzkość wypowiedziała wojnę bakteriom chorobotwórczym dokładnie 64 lata temu, gdy amerykańska firma Commercial Solvents Corporation zaczęła masową produkcję pierwszego antybiotyku - penicyliny. Od tego czasu lek ten oparty na pleśni grzyba pędzlaka dorobił się pokaźnej liczby "kolegów po fachu" - substancji stworzonych na bazie penicyliny oraz zupełnie nowych związków chemicznych skutecznie niszczących niewidocznego gołym okiem wroga. Długo wydawało się, że w tej walce to my jesteśmy górą - wprawdzie z czasem pojawiły się szczepy mikrobów odporne na ten czy inny lek, ale zawsze w odwodzie były inne środki. Tęgie głowy naukowców zdawały się wygrywać z bakteryjną ewolucją.
Bakterie uciekają ze szpitali
Problemy zaczęły się w latach 80., kiedy zjawisko antybiotykooporności przybrało na sile. Leki te stały się remedium na wszystko. Bakterie, które znalazły się pod taką presją, coraz szybciej "uczyły się", jak pokonywać zabójcze dla nich substancje. Sytuacja stała się na tyle poważna, że w następnej dekadzie świat musiał rozpocząć kolejną bitwę, tym razem o... leki. W krajach Unii Europejskiej powstały liczne programy ochrony antybiotyków, których zadaniem było ograniczenie antybiotykomanii i wprowadzenie systemu monitorowania najbardziej zjadliwych bakterii mających sobie za nic nawet najbardziej zmasowane terapie.
O tym, że taką walkę można wygrać, świadczy przykład Szwecji, gdzie w ostatnich dziesięciu latach ograniczono liczbę zużywanych antybiotyków prawie o połowę. Bez uszczerbku dla zdrowia Szwedów. Z doświadczenia Skandynawów korzysta teraz Polska, wprowadzając w życie powołany w 2004 roku Narodowy Program Ochrony Antybiotyków.
- To absolutnie ostatni moment, aby zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. Wystarczy powiedzieć, że około 25-30 proc. wszystkich pieniędzy, jakie nasze szpitale wydają na leki, zostaje przeznaczonych na zakup antybiotyków - mówi prof. Waleria Hryniewicz z Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego, kierownik programu. - Szczególnie niepokoi, że oporność przestała być cechą jedynie bakterii szpitalnych - podkreśla.
W Polsce, podobnie jak w wielu innych krajach, działają ośrodki monitorujące pojawianie się i rozprzestrzenianie opornych bakterii, które coraz częściej są niewrażliwe na wiele grup antybiotyków i dzięki temu zyskały nazwę patogenów ”alarmowych”. Są to te mikroby, które zyskały oporność na większość antybiotyków, także tych uważanych przez lekarzy za leki ostatniej szansy, np. karbapanemy, wankomycyna. - W tej chwili w kraju ponad 20 proc. wszystkich zakażeń płuc wywołanych przez paciorkowce Streptococcus pneumoniae nie daje się wyleczyć penicyliną, prawie 30 proc. tych mikrobów nie jest wrażliwych na doksycyklinę, nie mówiąc już o np. popularnym biseptolu czy baktrimie, gdzie ta oporność wynosi już 40 proc. Czym my będziemy niedługo leczyli pacjentów? - pyta prof. Hryniewicz.
Antybiotyk na dzień dobry
- Szwecja zwalczyła modę na antybiotyki dzięki temu, że jest krajem małym i bogatym, a przy tym słabo zaludnionym - mówi prof. Otto Cars z uniwersytetu w Uppsali i konsultant Europejskiego Centrum i Prewencji Chorób Zakaźnych. - Poza tym ogromną, jeśli nie najważniejszą rolę odegrała edukacja zdrowotna. Ludzie są świadomi zagrożenia i współpracują z lekarzami przy doborze leków - podkreśla.
Czy coś takiego może sprawdzić się w Polsce? Na razie to niemożliwe - uważają nasi lekarze. Z badań wykonanych w ramach Programu Ochrony Antybiotyków wynika, że Polacy nic nie wiedzą o tym, że antybiotyki są coraz mniej skuteczne. Zdecydowana większość z nas nie ma pojęcia, czym różni się wirus od bakterii, i przy każdej infekcji dróg oddechowych (w większości spowodowanej przez wirusy) domagamy się od lekarza antybiotyku. A ci go przepisują, nawet jeśli nie ma takiej potrzeby.
Dlaczego tak się dzieje? Z anonimowych ankiet przeprowadzonych wśród lekarzy wynika, że połowa z nich nie wie, jak powiedzieć pacjentowi, że potrzebuje on nie antybiotyku, lecz paru dni w łóżku. Często też lekarze przepisują takie leki profilaktycznie, "żeby się jakaś bakteria nie przyplątała". Rezultat? Aż 88 proc. chorych, którzy przychodzą do przychodni z objawami infekcji, na dzień dobry dostaje antybiotyk.
Winni temu są nie tylko lekarze, ale także diagnostyka, a raczej jej brak. To druga największa przyczyna naszej antybiotykowej klęski. W ramach bezpłatnych badań polski lekarz rodzinny może skierować pacjenta na jeden wymaz z gardła, jeden z nosa oraz na badanie moczu. Na tym koniec. Po więcej musimy zgłosić się do specjalisty. - To oznacza, że leczymy ludzi na ślepo - podkreśla prof. Hryniewicz. W Europie od pacjenta podejrzanego o bakteryjne zakażenie pobiera się wymaz, by ustalić przyczynę choroby. W gabinecie lekarskim dostępny jest np. zestaw określający czy zapalenie gardła jest spowodowane bakterią, a więc wymaga antybiotykoterapii, czy też wirusem.
Krócej też dobrze
Trochę winy powinniśmy też przypisać sobie. Lekarze podkreślają, że przepisując antybiotyk, nie mają żadnej pewności, że wybierzemy lek do końca. Często porzucamy kurację, gdy tylko nam się poprawi, a to oznacza, że część bakterii, które nas zaatakowały, nie zostanie wybita, a najsilniejsze z nich uodpornią się na lek. Zapominamy też o regularnym połykaniu pigułek. "Jeśli zażywasz penicylinę, zażyj jej tyle, ile trzeba" - ostrzegał tymczasem odkrywca tego antybiotyku Aleksander Fleming, odbierając 61 lat temu Nagrodę Nobla.
Jak długo zatem powinniśmy stosować antybiotykową kurację? To oczywiście zależy od choroby, ale zazwyczaj leki należy przyjmować około siedmiu dni. Jednak i od tej reguły są wyjątki. Ostatnio pismo medyczne "British Medical Journal" opublikowało wyniki badań naukowców z Holandii sugerujących, że długie, trwające od siedmiu do dziesięciu dni kuracje antybiotykowe nie zawsze są potrzebne. Według autorów pracy czasami wystarczą tylko trzy dni, aby wyleczyć ludzi nawet z tak poważnej choroby jak zapalenie płuc.
- To ciekawe badania ilustrujące pewien słuszny zresztą trend w dzisiejszej antybiotykoterapii polegający na ograniczaniu czasu podawania leku - mówi prof. Hryniewicz. - Trzeba jednak wiedzieć, z jaką chorobą, a zatem z jaką bakterią mamy do czynienia, a także uwzględnić sytuację epidemiologiczną w danym kraju - zwraca uwagę uczona.
O ile w przypadku anginy ropnej branie antybiotyku przez tydzień, a nawet dziesięć dni jest uzasadnione, o tyle już stosowanie tak długiej kuracji w przypadku ostrej infekcji np. pęcherza często wydaje się zbyteczne. - Przyjęliśmy za normę długotrwałe leczenie, choć wcale nie ma badań, które by to potwierdzały. To klasyczny przypadek, gdy pewien schemat staje się standardem tylko dlatego, że stosuje go wiele osób - komentuje Jan Prins z Akademickiego Centrum Naukowego w Amsterdamie.
Gra na czas z mikrobami
Co zatem zrobić, aby bakterie chorobotwórcze nas nie pokonały? - Przy obecnym arsenale leków nigdy nie wygramy tej wojny - uważa prof. Cars. - Możemy jednak grać na czas, zmniejszając ilość konsumowanych niepotrzebnie antybiotyków, i liczyć na to, że odkryjemy nowy sposób na okiełznanie mikrobów.
- Przyszłość należy do szczepionek - mówi prof. Hryniewicz. - Natomiast jeśli chodzi o genetykę, ta na razie zawodzi. Odczytywanie genomów kolejnych bakterii niewiele wyjaśnia, naukowcy szukają bowiem pewnych cech wspólnych dla danej grupy mikrobów, które mogłyby być celem dla nowego leku. Tymczasem okazuje się, że mikroby różnią się szalenie między sobą nawet w obrębie jednego gatunku.