Zamiast zajmować się grypserką, skazańcy z zakładu karnego w Wołowie wypasają owce.
Na ciele Kazimierza Suszki trudno o wolne miejsce. Plecy, tors, ręce i szyję szczelnie pokrywają tatuaże. W życiorysie - niezliczone bójki i kradzieże. Sam już nie pamięta, ile odsiedział wyroków. Ten czterdziestolatek o zadziornym spojrzeniu codziennie rano wychodzi przez frontową bramę wołowskiego więzienia, żeby pasać owieczki.
To jest nasz pupil, nazywa się Poldek - siedząc na soczystej, zielonej trawie, Suszek przytula białego barana. - Jak Poldek był mały, sam karmiłem go mlekiem. Jakoś się przywiązałem do tego stada - dodaje.
Więzienie w Wołowie to ciężki kryminał. 1300 bandytów, od pospolitych złodziei do seryjnych morderców, siedzi w przepełnionych do granic możliwości pomieszczeniach. W pięcioosobowych celach po ośmiu skazanych. W takich warunkach resocjalizacja jest fikcją. Dlatego dyrektor więzienia Marek Gajos po konsultacjach z centralą w Warszawie wydzierżawił blisko 200 hektarów łąk i założył hodowlę owiec. Całkowitą odpowiedzialność za los zwierząt powierzył skazańcom, którzy pilnują stada, budują drewniane wiaty i koszą trawę na zimę.